Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Moje wspomnienia z liceum imienia Tadeusza Reytana

Do Liceum im. Tadeusza Reytana (wejście główne na zdjęciu obok) trafiłem prosto ze szkoły podstawowej w roku 1951. Nie była to jednak droga prosta, bo w okresie najbardziej ponurego stalinizmu jako dziecko „prywatnej inicjatywy” nie byłem mile widzianym kandydatem na ucznia w liceum. Zdaniem ówczesnych władz oświatowych dzieci „prywaciarzy” powinny były iść do zawodówek, aby w ten sposób wyrównywać dziejowe niesprawiedliwości. Jednak mojemu ojcu przez jakieś znajomości — zwane wtedy kumoterstwem i określane jako ostatnie ludzkie uczucie na drodze do socjalizmu — udało się umieścić mnie w Reytanie. Z pewnym więc poślizgiem, mniej więcej w połowie września wszedłem w mury szkoły przy ul. Rakowieckiej, gdzie miałem spędzić cztery lata.

O tym jakie to było kumoterstwo napisał do mnie w lipcu 2019 r. mój nauczyciel chemii pan Jerzy Smurzyński, którego dobrze pamiętam, bo chemia była wtedy moją pasją. Jego relację zamieściłem na dole strony.

Już wtedy Reytan był uznawany za jedne z lepszych warszawskich liceów. Był też liceum męskim, co powodowało, że w większości byliśmy bardzo nieśmiali wobec rówieśniczek, ale też i znacznie bardziej dżentelmeńscy, niż w szkołach koedukacyjnych, gdzie (podobno) zdarzało się że młodzi dżentelmeni ciągali młode damy za warkocze.

Aby wynagrodzić nam brak dziewczyn na co dzień, szkoła kilka razy w roku urządzała potańcówki. Nie można na nie było przyprowadzać swojej „sympatii” — tak to się wtedy nazywało — ale za to szkoła zapraszała jedno z zaprzyjaźnionych żeńskich liceów w całości. Gościliśmy więc Słowackiego, Hofmanową i Królową Jadwigę, a te licea z kolei zapraszały nas. Najchętniej tańczono wówczas muzykę naszych rodziców z lat 1930-tych, a więc foxtroty, slowfoxy, tanga, walce wiedeńskie i angielskie (bostony). Pojęcie „muzyki młodzieżowej” wtedy nie istniało. Muzyka taneczna była jedynie dla dorosłych, których nie dzielono na dorosłych młodych i dorosłych starszych. Tańczyliśmy też wcale chętnie polki, oberki i kujawiaki. Oczywiście te wszystkie tańce trzeba było umieć tańczyć, więc szkoła organizowała dla nas kursy pod okiem profesjonalnego baletmistrza pana (chyba) Sadurskiego. Dziewczyn na te kursy nie zapraszano, więc ćwiczyliśmy „na sucho” unosząc ręce przed sobą, jakbyśmy trzymali niewidzialną partnerkę. Ktoś mógłby zapytać dlaczego chłopcy nie mogli tańczyć z chłopcami? Otóż dlatego — droga dzisiejsza młodzieży — że kobieta trzyma ręce inaczej niż mężczyzna. Mężczyzna obejmuje partnerkę prawą ręką i podaje jej lewą rękę, a kobieta kładzie lewą ręką na ramieniu mężczyzny i podaje mu prawą rękę. Mężczyzna też „prowadzi” partnerkę, to znaczy wybiera kierunek przemieszczania się i obrotów, a kobieta daje się prowadzić.

Pomiędzy potańcówkami odbywała się, rzecz jasna, nauka. A profesorów mieliśmy w większości bardzo dobrych. Moim ulubionym, zresztą powszechnie lubianym i szanowanym przez wszystkich, był matematyk Jan Kozicki. Uczył mnie dopiero w klasie maturalnej, ale to dzięki niemu zostałem matematykiem. Spod jego ręki wyszło zresztą z Reytana kilku innych profesorów matematyki. Kozicki był też autorem „Zbioru zadań algebraicznych dla klas X i XI”. Przed jego wydaniem poprosił naszą klasę o sprawdzenie, czy w zadaniach nie ma błędów. Podzieliliśmy się tymi zadaniami i sprawdzili wszystkie. Wielka to była satysfakcja znaleźć błąd w książce Kozika. A kilka rzeczywiście się znalazło! Na zdjęciu obok ja, po środku, a z prawej Wojtek Bancerz.

Jan Kozicki był pewnie jednym z najwybitniejszych polskich nauczycieli matematyki XX wieku. Absolwent studiów matematycznych i filozoficznych na Sorbonie w Paryżu, później jeden z założycieli polskich Olimpiad Matematycznych, które dały początek wszystkim innym szkolnym olimpiadom tematycznym. W 11 olimpiadach miał 18 laureatów, a w tym kilku moich profesorów, oraz ministra obrony narodowej w rządzie Tadeusza Mazowieckiego — Janusza Onyszkiewicza. W uznaniu swoich zasług został pierwszym honorowym członkiem Polskiego Towarzystwa Matematycznego, a także laureatem wielu nagród Państwowych. W czasie II wolny światowej uczył matematyki na tajnych kursach, a po powstaniu warszawskim był więziony przez Nazistów w Grossrozen i Buchenwaldzie. Doczekał się wpisu w Wikipedii.

Inną osobą, którą dobrze zapamiętałem, była nauczycielka niemieckiego — pani Selma Bukowska (na zdjęciu obok). Miała ona dość szczególny sposób odpytywania uczniów. Pytała w kolejności alfabetycznej od A do Z, po trzech na każdej lekcji, więc każdy dokładnie wiedział, kiedy będzie pytany. Wiedział też z czego, bo pytanie polegało na opowiadaniu czytanek z podręcznika, a było się pytanym od aktualnej czytanki z dnia ostatniego pytania, aż do aktualnej czytanki w dniu pytania. Moi rodzice zaangażowali dla mnie korepetytorkę języka niemieckiego, którą była Niemka z pochodzenia Rita Tertel. Pisała mi streszczenia czytanek, których później uczyłem się na pamięć. Dzięki temu przyswoiłem sobie doskonałą metodę nauki języków obcych przez pamięciowe opanowywanie poprawnie napisanych tekstów. Tą metodą uczyłem się później angielskiego, francuskiego i włoskiego, a z Ritą pozostaliśmy w przyjaźni przez wiele lat.

W tamtych stalinowskich czasach nawet czytanki z języka niemieckiego musiały mieć ideologiczny wydźwięk. Jednym z bohaterów czytanek był Genosse Bauer Gruda (towarzysz rolnik Gruda), rzecz jasna przodujący traktorzysta w rolnej spółdzielni produkcyjnej. Z niewiadomych powodów w niemieckich czytankach wszystkie nazwiska były polskie. Do dziś pamiętam jedno zdanie z podręcznika o tym, jak towarzysz Gruda reperując traktor odkrył, że przerwany był przewód elektryczny: "Genosse Gruda hat festgestellt, daß die Leitung brüchig war".

Wychowawczynią naszej klasy była przemiła pani Jadwiga Chowańczak, żona przedwojennego właściciela bardzo znanego w Warszawie składu futer przywożonych m.in. z Syberii. Uczyła nas języka rosyjskiego, który znała znakomicie, bo jeszcze przed rewolucją kończyła szkoły w Petersburgu. Kochaliśmy ją wszyscy. Aby po maturze ofiarować jej coś od nas na pamiątkę, przygotowaliśmy album ze specjalnie w tym celu wykonanymi zdjęciami. W tamtym czasie razem z moim przyjacielem Witkiem Łękawskim zajmowaliśmy się fotografią, od wykonywania zdjęć, po wywoływanie negatywów i robienie odbitek. I to my zrobiliśmy cały reportaż. Na zdjęciu obok Witek Łękawski (drugi od lewej) i ja (trzeci).

Kilka lat temu zadzwoniła do mnie siostrzenica naszej wychowawczyni, która po jej śmierci znalazła na strychu ten właśnie album. Powrócił więc do mnie po latach. Zamieszczone w niniejszym wspomnieniu zdjęcia pochodzą z tego albumu.

Bardzo sympatycznym nauczycielem był też pan Boboli (imienia niestety nie pamiętam), który uczył nas fizyki. Sam był wtedy studentem Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, więc w sumie niewiele starszym od nas.

Mieliśmy też nauczyciela geografii Stanisława Zawadzkiego, którego nazywaliśmy Zorro, bo był zabójczym brunetem i nosił czarny wąsik, dokładnie taki jak jego imiennik, wówczas znana postać z filmów płaszcza i szpady.

Zapamiętałem też nauczyciela przysposobienia wojskowego pana Saara. Chodziliśmy z nim na Pole Mokotowskie, gdzie ćwiczyliśmy musztrę i strzelanie do tarcz z czechosłowackich wiatrówek. Jak na tamte lata była to bardzo dobra broń sportowa wyposażona w magazynek mieszczący dziesięć śrutowych kulek. Śrut do wiatrówek był wtedy (jak zresztą wszystko) trudny do zdobycia, a ja miałem jego spory zapas. Wymieniłem więc z panem Saarem opakowanie 1000 szt. śrutu na jeden magazynek.

W okresach jesiennym i wiosennym jeździłem do szkoły, jak wielu innych kolegów, na rowerze. Rowery zostawialiśmy pod opieką pana woźnego. Natomiast w pozostałych okresach jeździło się przepełnionymi tramwajami, czasami więc na tzw. „cycku”, którym był wystający z tyłu łącznik pozwalający podczepić kolejny tramwaj. Na zdjęciu kwiat klasy maturalnej na cycku.

Pewnego roku szkoła postanowiła nas umuzykalnić. To była chyba inicjatywa komitetu rodzicielskiego, w którym zresztą bardzo aktywną rolę odgrywała moja mama. Umuzykalnianie odbywało się w ten sposób, że zaproszona artystka grała na szkolnym pianinie utwory Chopina i Moniuszki (tyle zapamiętałem), a my słuchaliśmy tego w kompletnej rezygnacji. Recitale cieszyły się taką popularnością, że na czas ich trwania pan woźny zamykał wyjście ze szkoły na wielką kratę, żeby nikt nie uciekł. Zapobiegliwi urywali się więc już z poprzedniej lekcji, co zresztą pozwalało im zdążyć na poranek do kina Moskwa, które znajdowało się u wylotu ul. Rakowieckiej na ul. Puławską (dziś jest tam multikino).

W tym kinie widziałem w czasach szkolnych francuski film „Fanfan Tulipe” z Gérard Philipe i Giną Lollobrigidą w rolach głównych. Był to jeden z pierwszych filmów francuskich wyświetlanych w PRL. Wywoływał wielką sensację, bo była w nim niezwykle odważna — jak na tamte czasy — scena erotyczna. Główny bohater leżał pod stogiem siana z dziewczyną, która  miała spódnicę podciągniętą do pół uda. Erotyka tej sceny mieściła się głównie w tym, że było jasne, w jakim celu oni tam leżeli. Film był więc dozwolony od lat osiemnastu. Moi rodzice uznali jednak, że mogę go zobaczyć mając dopiero 15 lat. Ubrany zostałem w długie palto, na nos założyłem okulary taty i tak przebrany zostałem przemycony przez rodziców do kina. Kilka lat temu zobaczyłem nową ekranizację tego filmu z Penelopą Cruze. Co za upadek sztuki filmowej! Nie polecam, a już szczególnie tym, którzy widzieli oryginał.

Innym francuskim filmem, który widziałem w Moskwie, był „Skandal w Clochemerl”. Tematem filmu była opowieść o uroczystym otwarciu na miejskim ryneczku w Clochemerl męskiego pisuaru. Było to nieistniejące dziś urządzenie pozwalające panom załatwiać „małą potrzebę” będąc zasłoniętym jedynie od kolan do szyi. W tamtych czasach dość popularne. W warszawie był taki pisuar na Pl. Trzech Krzyży na obrzeżu dzisiejszego parkingu.

W czasie stanu wojennego kino Moskwa zapisało się słynnym zdjęciem (patrz obok) potajemnie wykonanym i przesłanym zagranicę przez Chrisa Niedenthala. Szczególną wartością zdjęcia była nazwa filmu tak dobrze oddająca nastrój stanu wojennego.

Warto też wspomnieć, jak zaczynał się dzień w szkole. Otóż wszystkie klasy zbierały się na jednym z korytarzy w celu odbycia apelu. Głównym programem było śpiewanie „pieśni rewolucyjnych”, takich jak np.

Wyklęty, powstań ludu ziemi,
Powstańcie, których dręczy głód,
Myśl nowa blaski promiennymi
Powiedzie nas na bój, na trud.
Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata,
Przed ciosem niechaj tyran drży!
Ruszymy z posad bryłę świata,
Dziś niczym, jutro wszystkim my

albo też

Naprzód, młodzieży świata,
nas braterski połączył dziś marsz.
Groźne przeminą lata
hej, kto młody,
pójdź z nami i walcz!
Na lądzie i na wodzie,
na wschodzie, na zachodzie,
w marszu po szczęście, pokój i radość
zgodnie nasz dźwięczy krok.
Nie zna granic ni kordonów pieśni zew,
pieśni zew, pieśni zew.
Więc śpiewamy, nie zamilknie wolny śpiew,
wolny śpiew, wolny śpiew!
Przez cały świat słowa pieśni tej niech niesie wiatr!
Nie zamilknie, nie ucichnie wolny śpiew,
wolny śpiew, wolny śpiew!

Trzeba przypomnieć, że były to czasy stalinowskie, gdy propaganda komunistyczna była w największym nasileniu. Jak poważnie była ona traktowana może świadczyć przypadek mojego kolegi, który przyniósł do szkoły kapsel od butelki po CocaColi. Cała szkoła się zbiegła, aby zobaczyć ten najprawdziwszy z prawdziwych eksponatów amerykańskiego imperializmu, a kolega został wyrzucone ze szkoły z wilczym biletem. Takie to były czasy. Dla odreagowania w czasie przerw nierzadko zdarzały się prawdziwe bitwy. Po jednej z nich przyniosłem taki oto wpis w dzienniczku: „Gdy wszedłem do klasy Państwa syn siedział na Otto i potrząsał jego głową po podłodze”. Na załączonym zdjęciu kolega Otto — pierwszy od prawej.

Pewnego roku otwarto w Warszawie na Pl. Dzierżyńskiego (dziś Bankowy) wystawę „Oto Ameryka”. Pokazywano sprzęt szpiegowski znaleziony przy „wrogich agentach” oraz eksponaty ilustrujące „kulturę amerykańską”, np. miniaturkę sedesu który służył jako popielniczka, a sterczący nad nim pojemnik na wodę zawierał papierosy. Gdy pociągało się za łańcuszek do spuszczania wody, wyskakiwał papieros. W salach wystawowych grano amerykański jazz, co miało do końca obrzydzić nam i ośmieszyć „dekadencką kulturę amerykańskich imperialistów”. Skutek był taki, że przed wejściem stała stumetrowa kolejka, która po wejściu do budynku przesuwała się od jednego eksponatu do drugiego. O swobodnym zwiedzaniu nie było mowy, nie ze względu na zakaz, ale z powodu niebywałego ścisku. Wiele osób po przejściu wystawy ustawiało się od nowa na końcu kolejki.

Dziś można znaleźć w Internecie dawną Kronikę Filmową poświęconą tej wystawie. Czyta znany aktor Andrzej Łapicki ówczesny lektor Kroniki, a później działacz opozycji demokratycznej. Inny eksponat, to fiolka z trucizną, w którą miano zaopatrywać amerykańskich szpiegów.

W 1953 roku zmarł Józef Stalin. Z tej okazji w całym kraju i oczywiście również w naszej szkole, odbyły się akademie żałobne. Staliśmy pokornie na specjalnym apelu porannym wysłuchując przemówienia dyrektora szkoły i kilku innych nauczycieli. Później szkoła poszła na „wielką manifestację ludności stolicy” ku czci zmarłego. Z tej akurat manifestacji bardzo byłoby niebezpiecznie się urwać. Za takie żarty rodzice mogli trafić na długie lata do więzienia, a uczeń do poprawczaka. Kończył się jednak najgorszy okres PRL. Zbliżała się Warszawska Wiosna 1956 roku.

Wspomnienie mojego nauczyciela chemii Jerzego Smurzyńskiego

Przeglądając ostatnio różne strony w Internecie znalazłem Pana „wspomnienia z liceum imienia Tadeusza Reytana”, a w nich wzmiankę o „kumoterstwie” dzięki któremu został Pan uczniem Liceum Reytana. Tak się składa, że znam szczegóły tego „kumoterstwa”.

W Warszawie początków lat pięćdziesiątych ub. stulecia istniało utrzymujące kontakty towarzyskie  grono rodzin aktualnej i byłej „prywatnej inicjatywy”. Należeli do niego  m. in. Pana Rodzice i pani Jadwiga Chowańczakowa, z którą i ja utrzymywałem bliskie kontakty „pozasłużbowe”. To właśnie ona była tą „znajomością” Pana Ojca. To pani prof. Jadwiga Chowańczakowa  w trakcie rekrutacji  w 1951 roku zwróciła się do dyrektora Schwarca z prośbą o przyjęcie kilku „synów prywaciarzy”. Niestety, wyznaczony limit nie pozwalał na takie „odstępstwo” . Reytan musiał przyjąć określoną ilość chłopców  z podziałem na grupy społeczne wśród których „prywaciarze” nie figurowali. W tej sytuacji  dyrektor posłużył się fortelem: Po zakończeniu rekrutacji zwrócił się do Inspektora Szkolnego Mokotowa z prośbą o zezwolenie otwarcia dodatkowej klasy ósmej, co motywował istnieniem grupy kandydatów, którzy, wobec wyczerpania limitów w szkołach dzielnicy, pozostawali „poza  szkołą” . Odpowiadając na  prośbę  dyrektora  inspektor (niestety po latach pamięć już troszkę zawodzi, ale chyba był to pan Paszyński ojciec byłego kuratora, a obecnie  wiceprezydenta Warszawy, z którym załatwialiśmy zawsze pozytywnie wszelkie takie „naciągane sprawy”…) mimo „naciąganych argumentów” wydał wymaganą zgodę, na podstawie której, w kilka dni po inauguracji roku szkolnego otworzyliśmy dodatkową klasę. Stąd ten „poślizg” z przyjęciem Pana i Pana kolegów do klasy ósmej.

Przy okazji, Karol Boboli, ponieważ był istotnie krewnym św. Andrzeja  nie „zagrzał  miejsca” w warszawskich szkołach. Pracował w jakieś instytucji w Warszawie, a później w którymś z uniwersytetów w Afryce. Do Polski powrócił  w początku lat 90-tych . Zmarł 12.08.2004 roku po dłuższej chorobie .

Jerzy Smurzyński
21 lipca 2019 r.

Niezależnie od powyższej korespondencji pan Jerzy Smurzyński zgodził się udostępnić swoje dość obszerne wspomnienie z Liceum im. Tadeusza Reytana.

Pobierz wspomnienie