Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Refleksje po lekturze książki Thomasa Piketty „Ekonomia nierówności”

Jeżeli A, to jeżeli nie A to B

Teza umieszczona w podtytule niniejszego eseju to jeden z sylogizmów logiki Arystotelesa, a więc jeden z aksjomatów logiki, na której jest zbudowana (prawie) cała współczesna nauka. Przekładając go na bardziej zrozumiały język oznacza on, że jeżeli A jest prawdziwe, to z założenia, że A jest fałszywe można formalnie (naukowo!) udowodnić każdą tezę, a więc również tezę nieprawdziwą. Mój profesor logiki na Uniwersytecie Warszawskim — profesor Andrzej Mostowski — ilustrował to prawo następującym stwierdzeniem: „jeżeli miotła stoi w kącie, to jeżeli miotła nie stoi w kącie, to będzie wojna”. Inna historyczna anegdota donosi o dyskusji jaka miała  miejsce pomiędzy jednym z wielkich matematyków XIX wieku, a jego przyjacielem dyplomatą. Ten ostatni miał wystawić na próbę swojego rozmówcę zadając mu do wywiedzenia, że jeżeli 3 = 2, że on — dyplomata — jest papieżem. Matematyk odpowiedział tak: „Jeżeli 3 = 2, to, odejmując jedynkę od obu stron równania otrzymujemy 2 = 1. Ty i papież do dwie osoby, ale dwie, to jedna, a więc jesteś papieżem.”

Książka Piketty’ego jest poświęcona metodom zmniejszania nierówności majątkowych między ludźmi dla zrealizowania postulatu sprawiedliwości społecznej rozumianej jako (s.8) „faktyczna poprawa warunków życia osób znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji oraz skali uprawnień, które można zagwarantować wszystkim”.

Nie ujmując niczego temu postulatowi należy jednak zauważyć, że autor zdaje się nieszczególnie interesować wzrostem zamożności ludzi najmniej zarabiających, jeżeli nie idzie on w parze ze spadkiem zamożności najbogatszych. Jak sam jednak zauważa (s.26) „między rokiem 1870 i 1994 siła nabywcza robotnika zwiększyła się około ośmiokrotnie. Ten spektakularny wzrost stopy życiowej w ciągu ostatniego wieku kapitalizmu był zresztą wyraźnie taki sam we wszystkich krajach zachodnich.” Ów wzrost, z czego autor zdaje sobie sprawę, ale czego nie uznaje za ważne źródło wyrównywania nierówności społecznych, dokonał się dzięki kumulacji kapitału w firmach, a więc w rękach kapitalistów. Piketty odnosi się do tego faktu jedynie wtedy, gdy pisze (s.70): „Punkt widzenia prawicy, zgodnie z którym wzrost, a nie dystrybucja pomiędzy kapitałem a pracą, pozwala na prawdziwe podniesienie stopy życiowej (…) potwierdza się wyłącznie w długim okresie historycznym i nie ma żadnego znaczenia z perspektywy cyklu politycznego, ze zrozumiałych względów interesujących dla pracowników, których dotyczy". Temu twierdzeniu zdaje się przeczyć choćby historia ostatnich 25 lat Polski i naszych najbliższych sąsiadów, gdzie właśnie dzięki kumulacji kapitału w prywatnych firmach, które w latach 1990-tych zaczynały od produkcji w garażach i handlu z turystycznych łóżek, tak bardzo podniosła się średnia stopa życia. Nie trzeba sięgać do statystyk, by zauważyć, że ogromnej dziś masy towarów dla średnio zamożnych, takich jak pralki, telewizory, średniej klasy samochody itp. nie konsumują osoby najbogatsze, ale właśnie te średnio zarabiające.

Oczywiście nie można podważać faktu, że nadal istnieją w Polsce i na świecie zarówno obszary biedy, jak i wielkie fortuny, pytanie tylko, czy metoda janosikowa — zabrać bogatym, by dać biednym — powinna być jedyną metodą poprawy warunków życia najuboższych. A jeżeli już zabierać bogatym — co zdaniem lewicy jest sprawiedliwe, słuszne i zbawienne — to należy jeszcze zadać pytanie: na jakim etapie tworzenia i wykorzystania bogactwa należy prowadzić tę konfiskatę. Tego pytania w „Ekonomii nierówności” w ogóle nie dostrzegłem, choć autor pośrednio udziela na nie dość jednoznacznej odpowiedzi wielokrotnie postulując, że jedyną skuteczną formą jest opodatkowanie pracy i zysków z kapitału (np. s.124). Mówiąc w uproszczeniu, bogactwo bogatych najlepiej jest zabierać wtedy, gdy je tworzą, a nie gdy je konsumują. Oczywiście, gdy zabieramy w chwili tworzenia, ograniczamy nie tylko konsumpcję, ale też inwestycje w rozwój.

Alternatywną formą Janosikowego jest więc opodatkowanie konsumpcji, a nie zysków i przychodów z pracy. Tego jednak autor w ogóle nie bierze pod uwagę. Nota bene wydaje się, że sam Janosik opodatkowywał „panów” wyłącznie na etapie konsumpcji, bo pozbawiał ich nie źródeł bogacenia się, ale przedmiotów zbytku i pieniędzy na zbytek przeznaczonych. Dobrze wiadomo też, że również dziś podatki od konsumpcji (VAT, akcyza itp.) zbierają największe żniwo i są najskuteczniej egzekwowane.

Jednakże za jedyną godną uwagi formę wyrównywania nierówności Piketty uważa redystrybucję fiskalną, czyli państwową pomoc socjalną dla mniej zarabiających finansowaną z podatków płaconych przez więcej zarabiających, a nie więcej wydających. Jak słusznie też zauważa, działania związków zawodowych koncentrujące się na wyrównywaniu różnic płacowych, a w tym na podnoszeniu płacy minimalnej, są w tej mierze nieskuteczne (s.124): „(…) działania związków nieuchronnie prowadzą przedsiębiorstwa do korzystania z większej ilości kapitału i mniejszej ilości pracy oraz z większej ilości pracy kwalifikowanej w zamian tej niewymagającej kwalifikacji.”

Piketty zdaje się też stać na stanowisku, że każdy przedsiębiorca będzie za wszelką cenę maksymalizował zyski, więc jedyną drogą do skłonienia go, by sprawiedliwiej dzielił się swoim bogactwem, jest stosowana przez Państwo fiskalna opresja. Tymczasem dziś wiadomo, że firmy, które dobrze traktują pracownika — w tym finansowo — (vide np. badania Instytutu Gallupa, czy też indeks giełdowy Human Impact and Profit Paula Hermana), są statystycznie skazane na sukces finansowy. Piketty takich rozwiązań w ogóle nie bierze pod uwagę, być może właśnie dlatego, że niespecjalnie interesuje go równoległe podnoszenie poprzeczek dochodów pracowników i pracodawców. Jego interesuje przede wszystkim zbliżanie tych poprzeczek do siebie.

Piketty nie bierze też pod uwagę, że w bardzo wielu firmach rodzinnych, które we wszystkich praktycznie gospodarkach świata stanową przeważającą większość, najważniejszym celem właścicieli nie jest — jak chciałby Milton Friedman — maksymalizacja zysku, ale bardzo często uszanowanie wartości godnościowych, wśród których mieści się też godne traktowanie pracowników. Wielu takich pracodawców czerpie poczucie dumy i satysfakcji z faktu, że pracownicy są dobrze wynagradzani, a ich praca odbywa się w przyjaznym ekologicznie, technologicznie i społecznie środowisku.

Kolejnym błędem Pikkety’ego jest założenie, że człowiek przychodzi do pracy wyłącznie po pieniądze (s.134): „Dając temu pracownikowi wynagrodzenie wyższe od płacy rynkowej, mogą zmotywować go bardziej, gdyż pracownik ma wówczas świadomość, że coś straci, jeżeli zostanie zwolniony.” Oczywiście często dzieje się i tak, że jedyną korzyścią pracownika jest płaca, ale to też nie wszędzie, za to wszędzie tam, gdzie tak jest, praca jest najczęściej mało wydajna i niskiej jakości. W takiej sytuacji nie można też liczyć na lojalność pracownika — podkupi go każdy, kto da więcej.

Dziś w nowoczesnych firmach prosperity pracowników i właścicieli buduje się na zgodniej współpracy przy realizacji wspólnie wytyczanych celów, wśród których zysk bynajmniej nie jest jedynym, a często też i nie najważniejszym. W firmach rodzinnych celem nadrzędnym jest długowieczność. By móc przekazać firmę kolejnemu pokoleniu musi ona przerwać na rynku 20-30 lat. A aby tak się stało przez ten cały czas musi zaspokajać potrzeby wszystkim swoich interesariuszy: klientów, kontrahentów, pracowników, społeczeństwa, państwa i właścicieli. Zysk jest więc zawsze koniecznością, ale nie musi być celem. Co więcej, firmy, które tak właśnie widzą swoją misję, w efekcie zarabiają więcej pieniędzy.