Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Moje Pięć Stawów

W Pięciu Stawach spędziłem chyba wszystkie sezony narciarskie (Boże Narodzenie i Wielkanoc) w okresie studenckim, tj. w latach 1956-62. W schronisku na górze królowała wtedy Maria Krzeptowska (1910-1973), a jej mąż Jędrek (1902-1981) prowadził schronisko w Dolinie Roztoki.

Do Zakopanego jechaliśmy pociągiem nocnym, niekiedy na stojąco w korytarzu, chyba że znajomy kolejarz wpuścił nas do wagonu na bocznicy, zanim skład podstawiono na peron. Siadaliśmy wtedy na podłodze, żeby nas nie było widać, i ponosiliśmy się dopiero wtedy, gdy tłum wpadał do wagonu.

Podróż trwała około dziesięciu godzin. Połowę tego czasu zajmowała droga z Warszawy do Krakowa, a pozostałą część – z Krakowa do Zakopanego. Niedaleko od zakopiańskiego dworca kolejowego był przystanek autobusowy — dworca autobusowego jeszcze nie było — gdzie braliśmy autobus jadący do Morskiego Oka, by wysiąść przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Tam wkraczaliśmy na szlak wiodący Doliną Roztoki w górę. Nieśliśmy dość ciężkie plecaki, w których poza ubraniami mieliśmy też niedostępne na górze specjały, a w tym i „wódeczności”, bo przecież zawsze szliśmy na jakieś święta. No i oczywiście nieśliśmy też narty.

Podejście w lesie doliną nie było trudne, choć wymagało pewnej kondycji, kończyło się jednak pod „ścianą płaczu”, która leżała na granicy lasu i kosodrzewiny, w zimie najczęściej w całości pod śniegiem. O trudności tej drugiej części drogi niech świadczy fakt, że tutaj donoszono zaopatrzenie schroniska na plecach, a dalej wyciągano na bardzo prymitywnej kolejce linowej, napędzanej chyba ręczną korbą. Później zainstalowano na niej silniczek spalinowy i nazwano „Zorba”, ale za moich czasów ta nazwa jeszcze nie funkcjonowała. Głównym nosicielem był silny młody góral, którego w schronisku nazywano „ambasador”, bo utrzymywał stały kontakt z Zakopanem. Ale oczywiście zaopatrzenie nosili również synowie Marysi, Andrzej i Józek, a także ona sama.

Do „Pięciu” — tak się wtedy mówiło, dziś mówi się „Stawy” — jeździliśmy zawsze grupą przyjaciół. Najczęściej byli to: Staszek Budkowski, Piotr Dembiński, Tomek Marczewski i Jacek Padlewski, a niekiedy też Jurek Jakobs — świetny narciarz. Raz lub dwa razy był również Jakub Karpiński, późniejszy filozof i dysy-dent skazany w procesie „Taterników”.

W tamtych czasach Kuba studiował na Uniwersytecie Warszawskim filozofię, a jako przedmiot dodatkowy — matematykę, również na UW. Ponieważ matematyka była moim głównym przedmiotem studiów, rozmawialiśmy kiedyś o twierdzeniach Gödla dotyczących pojęcia prawdy. Tej rozmowie przysłuchiwał się Piotr Dembiński, wówczas student architektury wnętrz na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nie odezwał się chyba ani słowem, ale najbliższej jesieni podjął zaoczne studia na Wydziale Matematyki. Jak twierdził, to właśnie nasza rozmowa skłoniła go do tej decyzji. Studia skończył, a później zrobił doktorat, habilitację i wreszcie został profesorem. Przez wiele lat pracowaliśmy razem w Instytucie Podstaw Informatyki PAN, w którym przez kilka kadencji pełnił też funkcję dyrektora.

Każdy z dwóch okresów świątecznych miał w Pięciu swoje specjalne sportowe wydarzenia. Na Wielkanoc odbywał się slalom gigant spod Opalonego Wierchu. Raz udało mi się go nawet wygrać, ale jedynie dlatego, że faworyt zawodów, Tomek Marczewski, w drugim przejeździe złamał nartę. Były to nowiutkie błękitne Kästle — marzenie każdego narciarza — które Tomek, tylko do startu w zawodach, pożyczył od Jędrka Krzeptowskiego, juniora. Tomek był zdruzgotany, bo musiał Jędrkowi odkupić narty, a te były bardzo drogie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności po powrocie do Warszawy dowiedział się, że wgrał w TotoLotka dokładnie tę kwotę, którą był winien. Problem został więc rozwiązany, a Tomek stał się właścicielem najlepszych nart (po ich sklejeniu) w naszej paczce.

Na zdjęciu powyżej ja na starcie wielkanocnego slalomu. Gdybym wiedział, że pokażę to zdjęcie po 60 latach, to bym się pewnie tak nie skrzywił. Ale kto myśli o takich sprawach, jak się ma 20 lat?

Na Boże Narodzenie, a właściwie w Sylwestra, odbywał się natomiast, tuż przed północą, slalom z pochodniami, również spod Opalonego. To był już tylko zjazd „pokazowy”, a nie zawody. Po slalomie, na mecie na Przednim Stawie, wypijało się o pierwszą mocno zmrożoną wódkę i podpalało papierowy kontusz na bałwanie przedstawiającym stary rok. Ponieważ jednak do slalomu coś trzeba było robić — o żadnym piciu przed slalomem nie było mowy — organizowaliśmy różnego rodzaju zabawy. Do jednej z popularniejszych należał quiz, w którym zawodnicy odpowiadali na pytania z różnych dziedzin, często dość nietypowych. Pamiętam dwa pytania z obszaru literatury dziecięcej. Pierwsze brzmiało „Ile wagonów miała lokomotywa Tuwima?”. Prawidłowa odpowiedź — „ze czterdzieści”. Odpowiedź „czterdzieści” nie była uznawana. Inne pytanie odwoływało się do wierszyka „Trupa pana Dropsa”: „W jakich okolicznościach zmarł krawiec Drops?”. Prawidłowa odpowiedź — „zjadłszy klopsa”.

Po powrocie ze slalomu można już było sięgać po kieliszki. Rozpoczynały się też sylwestrowe tańce. Ponieważ jednak żadnej muzyki nie mieliśmy — nawet radia — robiliśmy trąbki z przyciętych butelek, których szyjki owijało się celofanem, a perkusję — z miednicy. Jedni grali, drudzy tańczyli, i tak na zmianę. Raz tylko pamiętam prawdziwą muzykę, i to jaką! Przyszedł Tadeusz Chyła, wówczas gwiazda studenckiego kabaretu Bim Bom z Gdańska. Przyniósł gitarę, więc grał i śpiewał. To była prawdziwa kabaretowa uczta.

Jeden z Sylwestrów miał dramatyczną oprawę. Późnym popołudniem dotarło do schroniska troje turystów: pani z kilkunastoletnim synem i ich znajomy. Szli na nartach z Morskiego Oka, skąd wyszli w czwórkę, bo był z nimi mąż tej pani, a zarazem ojciec chłopca. Gdy wkroczyli na trawers nad Doliną Roztoki, ojciec chłopca zbliżył się do krawędzi, aby zajrzeć w dolinę. Niestety obsunął się w dół i zniknął im z oczu. Oni bali się już do krawędzi podchodzić. Byli bardzo wystraszeni i prosili, aby udać się na pomoc ofierze wypadku.

Jędrek Krzeptowski natychmiast zarządził wyprawę. Wzięli w niej udział wszyscy dobrzy narciarze. Poszliśmy trawersem tuż pod szczytowymi skałami. Już w drodze Jędrek powiedział, że sądząc z opisu miejsca zdarzenia, turysta musiał spaść z nawisem śnieżnym z wysokości kilkuset metrów, więc pewnie znajdziemy już tylko jego ciało. I tak rzeczywiście się stało. Odkryliśmy śnieżne gruzowisko, jak po zejściu lawiny, a w nim kawałki drewna z potrzaskanych nart. Dosłownie tylko małe drzazgi. To był czas, gdy nart metalowych i epoksydowych jeszcze w Polsce praktycznie nie było. Turysta leżał głęboko pod lawiną. Musieliśmy go szukać metalowymi sądami, a później odkopywać łopatami. Miał tak połamane kości, że z trudem dawało się go nieść w dolinę. A droga była dość stroma i w głębokim śniegu. Wreszcie dotarliśmy do wydeptanego szlaku wiodącego z Pięciu do Roztoki. Jędrek pobiegł do schroniska w Roztoce, by telefonicznie sprowadzić GOPR z Zakopanego, a my zostaliśmy z ofiarą wypadku przy niewielkim ognisku. Czekaliśmy kilka godzin skracając sobie czas opowiadaniem o innych znanych nam górskich tragediach. Nie był to wesoły wieczór. Najgorszy był jednak powrót do schroniska, gdzie czekali żona i syn zmarłego. Nie powiedzieliśmy im, że mąż i ojciec nie żyje, ale że w ciężkim stanie zabrało go pogotowie do szpitala. Dopiero na Nowy Rok ktoś sprowadził całą trójkę do Roztoki. Oczywiście śpiewów i tańców w tego Sylwestra nie było.

Niedawno przeczytałem książkę autorstwa Beaty Sabała-Zielińskiej „Pięć Stawów — dom bez adresu”, która chwyciła mnie za serce. To historia tego schroniska, i wiązanej z nim od zawsze rodziny Krzeptowskich, zaczynająca się jeszcze przed II wojną światową. Wiele się z niej dowiedziałem o tym co było przed wojną, w jej czasie, a także po roku 1970. O „moich czasach” najmniej wspomnień, bo wielu z ówczesnych gości schroniska odeszło już na zawsze. Jednak ja sam pojawiam się kilkukrotnie na kartach książki, za co dziękuję wszystkim, którzy o mnie pamiętali. Jest też zdjęcie moich rodziców stojących przed tzw. „małym schroniskiem” wraz z gospodarzem Jędrkiem Krzeptowskim seniorem oraz przewodnikiem w góralskich portkach z parzenicami, którego z twarzy sobie przypominam, ale nazwiska niestety już nie. Może ktoś mi przypomni?