Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Stargetowana nauka

Istotne rozszerzenie poniższego artykułu można znaleźć w moim tekście "Utopijny uniwersytet dla realistów" opublikowanym w czerwcu 2021r. w numerze 2 (89) czasopisma e-mentor. Zachęcam też do obejrzenia nagrań z seminariów "Co z uniwersytetem?" organizowanych wspólnie przez prof. Anne Gizę-Poleszczuk, prof. Jerzego Hausnera, dra Łukasza Stankiewicza i przeze mnie.

* * *

W korporacyjnej nowomowie „stargetowani” to ci, którym postawiono cele i określono nagrody za ich osiągnięcie. Paskudne słowo, ale że i sama idea nie najwyższych lotów, dobrze do siebie pasują.

Pisałem nie raz tu i ówdzie, a w tym i na niniejszej witrynie (np. Motywacja bez kija i marchewki), że zaganianie ludzi do pracy przy pomocy kija i marchewki — a „targetowanie” jest właśnie jednym z wariantów tej metody — przynosi zawsze i wszędzie wynik przeciwny do oczekiwanego.

Jakiś czas temu brałem udział w konferencji naukowej na jednej z krajowych uczelni. Konferencja była w zasadzie krajowa, ale wystąpiła na niej grupa zamorskich referentów, którzy znali jedynie swój język ojczysty, a nie był to język angielski. Ich wykłady były tłumaczone, co jednak nie wychodziło im na dobre, gdyż okazywało się, że nic nie mieli do powiedzenia. Dlaczego więc zostali zaproszeni? A no dlatego zapewne, że dzięki nim konferencja zyskała kwalifikację międzynarodowej, co przekłada się na odpowiednią punktację tekstów opublikowanych w materiałach tej konferencji. Myślę, że w przyszłości zamorscy goście urządzą u siebie „międzynarodową” konferencję, dzięki czemu dzisiejsi gospodarze będą mieli okazję do zdobycia kolejnych punktów.

Osobom mniej wtajemniczonym w arkana zarządzania nauką wyjaśniam, że dziś — wcale nie tylko w Polsce — naukowców ocenia się m.in. według liczby punktów uzyskanych za publikacje. A publikacja publikacji nie równa, gdyż zależy od punktowej oceny publikującego ją wydawnictwa.

Kiedyś, ponad dwadzieścia lat temu, gdy nie wymyślono jeszcze punktów, brałem udział w innej, tym razem naprawdę międzynarodowej konferencji w Kanadzie. Byłem w komitecie programowym, którego zadaniem było recenzowanie nadsyłanych prac. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwszego dnia konferencji zobaczyłem w programie wiele spośród prac, które ja i moi koledzy rekomendowaliśmy do odrzucenia. Zagadnięty w tej sprawie organizator wyjaśnił, że na konferencję przyjadą jedynie ci, których prace zostały przyjęte, gdyż pozostałym ich macierzyste uczelnie nie sfinansują wyjazdu. A on, organizator, musi dbać o budżet.

Takiemu obrotowi sprawy nie był też przeciwny wydawca materiałów konferencyjnych — jeden z najbardziej cenionych naukowych domów wydawniczych. Materiały z konferencji ukazały się bowiem w cenionej serii, którą prenumeruje pewnie 80 proc. wydziałów i instytutów informatyki na świecie. A skoro prenumerują, to kupują. No i parę tysięcy egzemplarzy się sprzeda.

W 2013 roku brałem udział w corocznym kongresie Europejskiej Akademii Nauk, który odbył się we Wrocławiu. Jedna z plenarnych sesji została poświęcona w całości problemowi oszustw w nauce. Jak się dowiedziałem, przy Komisji Europejskiej działa specjalne biuro zajmujące się jedynie tym problemem, które koordynuje pracę organizacji krajowych w państwach Unii Europejskiej. Oszustwa w nauce są popełniane przede wszystkim przy rozliczaniu grantów naukowych. I nie chodzi tu o plagiaty, gdyż te w gruncie rzeczy nie są najgroźniejsze, a przy tym już stosunkowo łatwo wykrywalne. Chodzi o oszustwa znacznie poważniejsze w skutkach, bo wprowadzające do nauki fałszywe tezy. Szczególnie przeraziły mnie dwa rodzaje. Pierwszy polega na analizie danych z badań, które nigdy nie zostały przeprowadzone. Dane wygenerowano w sposób sztuczny. Drugi rodzaj to nierzetelne analizy prawdziwych danych, a  więc wyciąganie nieuprawnionych wniosków. Oba typy oszustw trudne do wykrycia, a przy tym prowadzące do erozji wiedzy.

Wszystkie opisane tu sytuacje to gry wojenne prowadzone pomiędzy nagradzanym i nagradzającym. Nagradzający wymyśla grę — system premiowy, zarządzanie przez cele (MBO) itp. — której celem jest skłonienie nagradzanego do lepszej pracy. Gra jest tak pomyślana, aby za lepszą pracę była nagroda, a za złą kara w postaci braku nagrody. Na pozór bardzo racjonalnie. Niestety pierwszym skutkiem takiej gry jest przewartościowanie celów po stronie nagradzanego: celem przestaje być osiągnięcie tego, za co będzie nagroda, ale nagroda sama w sobie. Czy można sobie wyobrazić, aby Albert Einstein lub Enrico Fermi oszukiwali w swoich pracach naukowych? Oni chcieli poznać prawdę, a żyli z uniwersyteckich pensji. Dla nich celem była prawda, a nie nagroda za nią. Ale jest też i drugi efekt gry wojennej. Nagradzany mówi sobie: "to nie ja wymyśliłem tę grę, mam więc prawo grać tak, aby wygrać". No i wygrywa, ale tak, że nagradzający przegrywa. Koszty nagradzającego nie są dla nagradzanego ważne. Dlatego ten paradygmat nazywam "grą wojenną". Taka gra toczy się zresztą nie wyłącznie w nauce. Również — a właściwie przede wszystkim — w firmach. Widziałem dziesiątki takich przypadków. Kogo to interesuje niech sięgnie do rozdziału 5.10.2 mojej książki w jej wersji cyfrowej (Moja książka "Doktryna jakości").

Mój Drogi Czytelnik być może oczekuje, że mam jakiś sprawdzony sposób na poradzenie sobie z tym problemem. Niestety nie mam, ale przypomina mi się definicja matematyka, jaką podawał prof. Hugon Steinhaus, jeden z największych matematyków XX wieku. Otóż jego definicja była następująca: „matematykiem jest każdy, kogo inni matematycy za matematyka uważają”. Więc może by przyjąć tę jego definicję za punkt wyjścia do dyskusji?