Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Do czego nam referenda?

Ten artykuł był również opublikowany na blogu natemat.pl.

Porażająco niska frekwencja w referendum z 6 września 2015 roku oraz na ogół dość niskie frekwencje w wyborach ― i to raczej na całym świecie ― skłaniają do zadania pytanie postawionego w tytule.

Referenda i wybory to dwa bardzo ważne narzędzia demokracji bezpośredniej, gdyż dają one obywatelom wpływ na decyzje istotne czy to dla ogółu (ogólnokrajowe) czy też dla społeczności lokalnej. Są one jednak dość kosztowne, a ponadto w przypadku referendum mogą nie przynieść oczekiwanego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia mechanizmu działania, zarówno jedne jak i drugie są pewnym sposobem zbiorowego podejmowania decyzji. Można więc rozpatrywać je jako jedno zjawisko: głosowanie. Czemu zatem służy głosowanie?

Pozornie odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta: służy podejmowaniu przez polityków decyzji, za którymi opowiada się większość. Niestety najczęściej wcale tak się nie dzieje, a nawet gdy się dzieje, to niekoniecznie jest to najlepsze rozwiązanie.

Przecież, aby referendum było wiążące do urn musi pójść jedynie nieco ponad połowa uprawnionych, a z tej połowy jedynie nieco więcej niż połowa musi się za czymś opowiedzieć. W rezultacie rozstrzygnięcie referendalne może być podjęte głosami jedynie nieco ponad 25 proc. uprawionych. I zwykle tak właśnie jest, bo rzadko kiedy frekwencja mocno przekracza 50 proc. Przypomnijmy sobie jak było w roku 2004, gdy decydowaliśmy o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej.

Czy można więc mówić, że w wyborach i referendach decyduje głos większości? Raczej nie. Można co prawda uważać, że ci co nie poszli do urn zagłosowaliby podobnie do tych co poszli, ale takie rozumowanie jest raczej nieuprawnione. Próba złożona z głosujących z pewnością nie jest próbą reprezentatywną, gdyż różni się istotnie od niegłosujących choćby swoim stosunkiem do państwa i polityków. To może uznać, że opinia tych, którzy nie głosowali, nie jest ważna? Na to chyba nie zgodziłby się Trybunał Konstytucyjny. Czy jest więc jakieś rozwiązanie tego dylematu? Odpowiedź zależy od celu, jaki politycy chcą osiągnąć urządzając głosowanie, a cele mogą być dwa.

Pierwszy to pozbycie się przez polityków obowiązku podjęcia trudnej decyzji. Gdy pojawia się taka konieczność, politycy powiadają „niech wolę wyrazi naród” i problem mają ― jak to się mówi ― „z głowy”. Swój cel osiągają, jednak ma się to nijak do zrealizowania woli większości.

Drugim celem głosowania jest podjęcie decyzji najbliższej wyborowi większości. W takim wypadku pewniejsze i tysiąc razy tańsze będą profesjonalnie przeprowadzone statystyczne badania opinii społecznej. Przy próbie na poziomie tysiąca prawidłowo dobranych osób wynik badania może różnić się od wartości rzeczywistej w granicach plus-minus 3 proc. To chyba znacznie lepsza ocena niż głosowanie z frekwencją na poziomie nieco ponad 50 proc. Jak się przy tym okazuje, na dokładność wyniku ma znacznie większy wpływ reprezentatywność próby niż jej liczność. Dobrze dobrana próba tysiąca osób może być lepsza niż źle dobrane 16 milionów (to właśnie nieco ponad połowa uprawnionych w naszym kraju). Jest tak, bo przy dobrze dobieranych próbach zwiększanie liczności ponad tysiąc badanych dokładność wyniku poprawia już bardzo niewiele.

Zresztą tradycyjne badanie opinii społecznej to tylko jedno z technicznych rozwiązań. Innym, nabierającym coraz większego znaczenia, jest statystyczne analizowanie ogólnie dostępnych w Internecie bardzo dużych zbiorów danych (ang. big data). Analizując treści pojawiające się na forach społecznościowych typu jak FaceBook, Twitter i podobne, można w wielu już sprawach dowiedzieć się co statystyczny obywatel sądzi na jakiś temat (patrz K.Cukier i V.Mayer-Schonberger „Big data. Rewolucja, która zmieni nasze myślenie, pracę i życie”). Jeszcze innym rozwiązaniem są rynki prognostyczne opisane w książce Jamesa Surowieckiego „Mądrość tłumu”. Ten mechanizm prognozowania jest stosowany przy wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych i daje wyniki bliższe rzeczywistym niż tradycyjne badanie opinii wyborców.

Przedstawiony tok rozumowania doprowadza nas do dość kontrowersyjnego wniosku, że jeżeli politycy upatrywaliby w głosowaniu cel merytoryczny, a nie ochronę przed odpowiedzialnością, to powinni opierać swoje decyzje na badaniach statystycznych, a nie na referendach i wyborach. Proponowane rozwiązanie ma jednak pewną wadę: badania łatwiej zmanipulować, niż wybory. To akurat prawda, ale można by myśleć o nadzorze nad badaniami jakiegoś niezawisłego ciała w rodzaju Trybunału Konstytucyjnego lub też przyjąć zasadę, że wybrane organizacje mają prawo przeprowadzić niezależne badania, których wyniki są później jakoś agregowane. Ja oczywiście jedynie głośno myślę, ale może warto zacząć dyskusję w tym kierunku, bo frekwencje wyborcze raczej rosnąć nie będą, za to zbiory dostępnych danych rosną w postępie szybszym od geometrycznego.

Pytanie jak pozyskiwać informację o poglądach większości nie jest jednak jedynym dotyczącym podejmowania decyzji ważnych dla mniejszych i większych społeczności. Drugie pytanie brzmi ― o co te społeczności  można i należy pytać? O jakich decyzjach powinna decydować większość (jakkolwiek to osiągniemy) a o jakich jedynie eksperci?

Z pewnością każdy się zgodzi, że nie należy pytać wszystkich Polaków, jaki rodzaj betonu użyć przy budowie autostrad. Polaków interesuje jedynie, aby nawierzchnie autostrad były bezpieczne, ale jak to osiągnąć, powinni decydować specjaliści. Zamiast więc pytać o rodzaj betonu, należałoby raczej spytać Polaków, czy chcą bezpiecznych nawierzchni, tego jednak robić nie warto, bo wynik jest z góry znany.

Wydaje się więc raczej bezsporne, że metodą głosowania można uzgadniać jedynie takie decyzje, których wpływ na oczekiwane skutki jest dla wszystkich jasny i bezsporny. Dobrym przykładem tego rodzaju sytuacji było przeprowadzone kiedyś referendum w sprawie zniesienia opłat za komunikację miejską w Zurychu, czego ceną byłoby podniesienie podatku miejskiego o ułamek procenta. Zwyżka podatków musiałaby zresztą pokryć tylko część dotychczasowych kosztów, bo zniknęłyby dość znaczne koszty sprzedaży i kontroli biletów. Na to pytanie mieszkańcy odpowiedzieli zdecydowanie NIE, gdyż uznali za niesprawiedliwe, aby ci, którzy nie korzystają z komunikacji miejskiej, mieli się składać na darmowe przejazdy pozostałych.

Frederik August von Hayek w swojej znakomitej „Konstytucji wolności” zauważył, że w większości głosowań czy to społecznych, czy parlamentarnych, liczba tych głosujących, którzy znają się na przedmiocie głosowania pozostaje zwykle w znaczącej mniejszości wobec reszty. Decyduje więc większość, która się nie zna! Skoro tak, to należałoby jakoś odróżniać pytania „betonowe” od „tramwajowych”.

W obu opisanych przypadkach sprawa była jasna. W zasadzie powinna być też jasna w przypadku takich betonowych pytań jak te o przystąpienie do Unii, czy do strefy Euro, o JOW’y, o wiek posyłania dzieci do szkół, czy też o ustrój gospodarczy lasów. Polacy bez wątpienia chcą, aby w Polsce żyło się bezpiecznie i dostatnio, abyśmy wybierali odpowiedzialnych parlamentarzystów, aby dzieci miały zapewniony start do dorosłości i aby nie zabrakło nam dostępnych dla wszystkich lasów. Ale już na pytania, jak to osiągnąć nie powinni odpowiadać ani obywatele, ani nawet politycy, ale eksperci. I powinni brać za to odpowiedzialność. A my obywatele powinniśmy (móc) im wierzyć. Ba!

Na razie jednak płacimy cenę za taką demokrację, jaką mamy. Problem w tym, że do dziś nikt niczego lepszego nie wdrożył (bo pomysłów kilka było). To jednak nie powinno nas zniechęcać do myślenia. Bo myślenie ma przyszłość, choć ― jak powiada Czesław Bielecki ― nie w każdej głowie jednakową.