Książka znajduje się w ciągłej sprzedaży (również wysyłkowej on-line) w księgarni Domu Spotkań z Historią w Warszawie przy ul. Karowej 20, tel + 48 22 255-05-02, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Cały przychód osiągnięty przeze mnie ze sprzedaży książki będę na bieżąco przekazywać na pomoc walczącej Ukrainie za pośrednictwem fundacji Prometeusz.
Tomik wierszy jest bogato ilustrowany zdjęciami z lat 1960-70 i wcześniejszych oraz grafikami m.in. Mai Berezowskiej, Anieli Blikle, Eryka Lipińskiego, Macieja Nowickiego, Tomasza Padlewskiego, Feliksa Topolskiego, Antoniego Uniechowskiego i Małgorzaty Wróblewskiej-Blikle.
W dniu 14 lutego 1979 roku ukazał się w katolickim dzienniku „Słowo Powszechne” artykuł pióra Renaty Popkowicz-Tajchert pt. „Cukiernicy o duszach artystów”, w którym mogliśmy przeczytać:
"Mam przed sobą interesującą, bardzo pięknie wydaną książkę zatytułowaną „Pamiętnik niedzielnego poety”. Zawiera ona zbiór wierszy, które wprawdzie nie roszczą sobie praw do tzw. wielkiej poezji, ale urzekają niezwykle osobistym tonem, dowcipnymi, czasem nawet złośliwymi spostrzeżeniami, rzewną nutką sentymentalnych wyznań i tęsknot za tym, co minione, serdecznymi inwokacjami do przyjaciół, znajomych, do najbliższej rodziny. Najcenniejsze w nich właśnie to, że powstały z potrzeby serca, na użytek własny, bądź jako niebanalny podarek dla osób obdarzonych przez autora sympatią. (…)
Czas wreszcie zdradzić nazwisko autora — Jerzy Blikle. Ależ tak, oczywiście jest ono znane każdemu warszawiakowi (i nie tylko) i stanowi niemal synonim doskonałych pączków. Ponadto od przeszło stu lat związane jest tak nierozerwalnie z Warszawą, a konkretniej z Nowym Światem, że urosło już niemal do rangi symbolu naszego miasta.
Witryny i wnętrze sklepu przyciągają uwagę nie tylko wspaniałymi słodkościami, ale także rysunkami i wizerunkami opatrzonymi własnoręcznymi dedykacjami ludzi sztuki: pisarzy, malarzy, aktorów, muzyków, śpiewaków. (…) Nie jest to jednak nic nowego, bo tego rodzaju powiązania należą w rodzinie Bliklów już do tradycji."
Mój ojciec pisał wiersze od kiedy pamiętam, a więc od wczesnych lat 1950. Pisał je wieczorami, po pracy, w swoim piwnicznym kantorku, skąd zarządzał naszą rodzinną firmą. A później czytał je w czasie niedzielnych rodzinnych obiadów, nierzadko z udziałem zapraszanych przyjaciół.
Nasza rodzinna firma cukiernicza A.Blikle została założona w roku 1869 przez Antoniego Kazimierza Bliklego. Był on także współzałożycielem i jednym z pierwszych prezesów — wówczas nazywano ich „starszymi” — Cechu Cukierników. Po nim firmę objął jego syn Antoni Wiesław, ale zrobił to w dużej mierze pod presją ojca, bo studiował na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i chciał zostać artystą. Choć więc ostatecznie poświęcił się firmie, do końca życia pozostał wierny swoim artystycznym zamiłowaniom: malował, rzeźbił, uprawiał fotografikę i komponował.
Jego syn, a mój ojciec Jerzy Blikle, urodził się w roku 1906 i od najmłodszych lat firma była najważniejszym miejscem w jego życiu. W wieku 22 lat otrzymał od swojego, ciężko już chorego, ojca pełnomocnictwo do zarządzania przedsiębiorstwem, a w wierszu Firma tak pisał w pośmiertnym wspomnieniu o nim:
"Pamiętam com mu przyrzekł, gdy niosłem jego trumnę,
że Firma w naszym rodzie, nawet gdy ja też umrę,
na zawsze pozostanie — że jest to moim celem,
skąd wiedzieć wtedy mogłem, że jest to aż tak wiele."
Z perspektywy 55 lat, które minęły już od wydania „Pamiętnika”, na zawarte w nim wiersze można spojrzeć jako na pewne świadectwo odległej epoki widzianej oczami rzemieślnika-artysty, ale też i nieugiętego przedsiębiorcy. Przedsiębiorcy, który przeprowadził firmę przez trudne komunistyczne lata, by jego dzieło mogło być podjęte w roku 1990 przez czwarte i piąte pokolenie.
Gdy wybuchła II woja światowa mój ojciec, podporucznik rezerwy zwolniony ze służby wojskowej ze względów na przebytą malarię, zgłosił się na ochotnika do armii i walczył na froncie wschodnim. Później, po kapitulacji i zwolnieniu przez Wodza Naczelnego z przysięgi, wracał pieszo do Warszawy:
"Z trudem wlokąc po ziemi obolałe nogi,
omijałem miasta, jak i główne drogi,
brodziłem po rzekach, by nie spotkać Niemca,
i nie zmienić doli w wojennego jeńca."
Dziś, gdy na wschodzie znów trwa wojna, postanowiłem przywrócić pamiętnik ojca czytelnikom, a cały zebrany w ten sposób dochód przeznaczyć na pomoc walczącej Ukrainie, by jego młodzieńczy wojenny czyn znalazł i teraz swoją kontynuację. Uzyskane ze sprzedaży fundusze będę przekazywał fundacji Prometeusz, która wysyła do ukraińskich szpitali sprzęt i leki. Prowadzi ją mój przyjaciel Albert Czetwertyński, z którym znamy się od ponad siedemdziesięciu lat.
Wiele szkół na świecie nadal funkcjonuje wg. XIX w. modelu, który został stworzony dla szybkiego „produkowania” posłusznych pracowników — raczej odtwórców niż twórców. W tym modelu szkoła jest dla ucznia głównym źródłem wiedzy, którą on ma przyswajać bez zbędnych pytań.
W niektórych krajach ten model nadal dominuje, w innych — np. w Skandynawii — powoli przechodzi już do historii. W Polsce również istnieje dość spory ruch na rzecz szkoły, w której uczeń się uczy miast być uczonym. W takiej szkole rolą nauczyciela jest tworzenie sytuacji edukacyjnej sprzyjającej pozyskiwaniu wiedzy i umiejętności, a także wspieraniu ucznia w jego osobistym rozwoju.
Od wielu lat jednym z orędowników nowej formuły jest Jac Jakubowski. W swojej najnowszej książce w bardzo piękny i obrazowy sposób przedstawia ideę tworzenia sytuacji edukacyjnych, których podstawą jest zbudowanie w uczących się poczucia bezpieczeństwa, sensu, aktywności i wspólnoty.
Poczucie bezpieczeństwa pozwala na prowadzenie nieskrępowanego dialogu. Poczucie sensu przyczynia się do przekonania, że pozyskiwana wiedza ma rzeczywistą wartość. Poczucie aktywności sprawia, że uczniowie nie widzą siebie jako biernych konsumentów wiedzy, ale raczej jako jej współtwórców. Wreszcie poczucie wspólnoty buduje umiejętność pracy zespołowej, co nie tylko zwiększa skuteczność każdej pracy i nauki, ale też — a może przede wszystkim — tworzy więzi społeczne. Sprawia, że zespół staje się społecznością. Oto co piszę na ten temat sam autor (str. 28):
Istotą pracy dobrego nauczyciela jest tworzenie sytuacji, w której uczniowie przeżywają dobre, rozwojowe doświadczenia. Jeżeli człowiekowi (a dziecko też jest człowiekiem) proponuje się dialog, pozwala się mu na współtworzenie procesu pracy, traktuje z szacunkiem i szacunku dla innych się wymaga, proponuje się wiarygodną, przemyślaną, dobrze opracowaną wiedzę, to odpowiada on aktywnością, zainteresowaniem, sensownym działaniem. Jeżeli człowiekiem manipulujemy, zmuszamy do robienia rzeczy, których sensu nie rozumie, używamy władzy dla wprowadzenia tak zwanej dyscypliny, to człowiek zacznie w ten czy w inny sposób z nami walczyć. Będzie szedł po linii najmniejszego oporu, wykorzystywał słabe punkty, stwarzał pozory etc. Zaplącze się w grę, w której zarówno zwycięstwo, jak i przegrana są taką samą klęską.
Książkę Jaca należy polecić nie tylko edukatorom wszystkich szczebli, nie tylko uczącym się i studiującym oraz rodzicom młodzieży szkolnej, ale wszystkim obywatelom współczesnego społeczeństwa wiedzy rozumiejącym, że edukacja nie kończy się na szkole lub uczelni. Sytuacje edukacyjne powinny nam towarzyszyć przez całe życie, a my sami bądźmy nie tylko ich beneficjentami, ale też i twórcami.
Książkę już dziś można kupić w przedsprzedaży lub pobrać bezpłatną wersję cyfrową: kup lub pobierz.
Po książkę Wranghama sięgnąłem zainspirowany dziełem Rutgera Bregmana „Humankind. A Hopeful History”. Autor tej drugiej jest historykiem i jednym z najbardziej wpływowych myślicieli naszych czasów. W swojej książce dowodzi tezy, że my ludzie, jako rodzaj człowieczy (Humankind), jesteśmy znacznie bardziej skłonni do dobra, niż do zła. Swoją opinię uzasadnia głównie na gruncie socjologicznym i historycznym.
Richard Wrangham dowodzi i poddaje analizie podobną tezy, ale na zupełnie innym gruncie, jest bowiem szefem katedry antropologii biologicznej na Uniwersytecie Harvarda. Naturę człowieka śledzi od pierwszych hominidów sprzed 4,5 miliona lat do dzisiejszego homo sapiens, a jednocześnie dokonuje porównań dzisiejszych ludzi z małpami człekokształtnymi. Jedną z osi tych porównań jest skłonność do agresji, przy czym Wrangham wyróżnia dwa jej typy: agresja reaktywna będąca odpowiedzią na bezpośrednie zagrożenie oraz agresja proaktywna, będąca agresją zaplanowaną. Samoobrona należy do pierwszej grupy, wojny i morderstwa „z zimną krwią” — do drugiej.
Okazuje się, że w stosunku do zwierząt charakteryzuje nas niższa skłonność do reakcji reaktywnej, a wyższa — do proaktywnej. Wrangham zauważa też, że zwierzęta łagodniejsze są zwykle inteligentniejsze od swoich agresywnych braci. Dotyczy to w szczególności zwierząt udomowionych. Opisuje eksperyment prowadzony przez wiele lat z lisami syberyjskimi. Zwierzęta te są powszechnie uznawana za agresywne i niemożliwe do udomowienia. W ich syberyjskiej hodowli prowadzono selekcję osobników wybierając i krzyżując ze sobą lisy mniej agresywne. W rezultacie, po kilku pokoleniach, wyhodowano populację udomowionych lisów, znacznie inteligentniejszych od swoich dzikich braci. Oto co pisze w tym kontekście autor o ewolucji człowieka:
(…) kultura homo sapiens była wyżej rozwinięta niż kultura neandertalczyków, a różnica, jak twierdzę, wynikała właśnie z faktu, iż od czasu wspólnego przodka ludzie współcześni stali się wyraźnie mniej agresywni niż żyjący równolegle z nimi neandertalczycy.
Autor przedstawia też inną, może jeszcze bardziej zaskakującą tezę:
Niższa skłonność do agresji reaktywnej zwiększa zdolność do współpracy, ale nie jest to oczywiście jedyny czynnik ewolucji cnoty w naszym gatunku. W odróżnieniu od innych zwierząt, my, ludzie, mamy systemy moralne. (…) nasza moralna wrażliwość jest w oczywisty sposób produktem ewolucji, a jednym z jej głównych efektów jest wrażliwość na krytykę społeczną. Hipoteza samoudomowienia powiązana z egzekucjami (hipoteza egzekucyjna, jak ją nazywam) głosi, że tak właśnie wygląda w naszym gatunku adaptacja — głównym źródłem skłonności moralnych była potrzeba chronienia siebie. Mechanizm był prosty — w toku naszej ewolucji nonkonformizm oznaczał często wyrok śmierci.
Zdolność dorosłych osobników (głównie mężczyzn) do współpracy — i zawiązywania spisków — w celu wykonania kary śmierci to element większego systemu kontroli społecznej wykorzystującego agresję proaktywną, który występuje we wszystkich ludzkich społecznościach.
W roku 1939 John Maynard Keynes przewidywał, że do końca stulecia postęp technologiczny pozwoli krajom takim jak Wielka Brytania czy USA zredukować długość tygodnia pracy do piętnastu godzin. Wszelkie przesłanki przemawiają za tym, że miał rację. A mimo to, do tego nie doszło. Zamiast tego technologię zaprzęgnięto do wymyślania sposobów mających sprawić, że pracujemy coraz więcej. A na dodatek życie zawodowe olbrzymich rzesz ludzi upływa na wykonywaniu zadań, które oni sami uważają za bezużyteczne. Moralne i duchowe szkody powodowane tą sytuacją są głębokie. Być pozbawionym dostępu do sensownej pracy to coś o wiele gorszego niż być pozbawionym dostępu do rzeczy, które dzięki niej możemy kupić. To być pozbawionym możliwości określania i szanowania samego siebie.
Niedola bycia zmuszonym do udawania, że wyświadcza się ludzkości jakoś przysługę, gdy ma się świadomość, że jest odwrotnie, to też bolesna forma społecznego cierpienia.
Agencja sondażowa YouGov (https://pl.wikipedia.org/wiki/YouGov) przeprowadziła wśród Brytyjczyków ankietę w sprawie sensowności wykonywanej pracy pytając m.in. „Czy twoja praca ‘daje światu coś sensownego’?”. 37 proc. odpowiedziało, że nie daje, 50 proc. że daje, a pozostałe 13 proc. nie miało pewności.
Zdaniem Gaebera pracę użyteczną od bezużytecznej można łatwo odróżnić. Wystarczy sobie wyobrazić, co się dzieje, gdy strajkują śmieciarze, pracownicy metra, pielęgniarki lub lekarze. Ich strajk może sparaliżować miasto lub państwo. A co by się stało, gdyby w całym kraju zastrajkowali dyrektorzy działów marketingu?
Już sam fakt — pisze Graeber — że strajkujący pracowni metra są w stanie sparaliżować Londyn wskazuje, że ich praca jest użyteczna. Z kolei Jeffrey Sachs tak pisze o ludziach z Wall Street: „Ci ludzie nie poczuwaj się do tego, by płacić podatki, nie poczuwają się do odpowiedzialności wobec swoich klientów (…). Są twardzi, pazerni, agresywni (…) a systemem manipulują w niesamowitym stopniu. (…) Doprowadziło to do wprost oszałamiającego poczucia bezkarności.”
Ludzkie szczęści zawsze powiązane jest z poczuciem wywierania wpływu na świat; poczuciem, które większość ludzi, mówiąc o swojej pracy, wyraża w języku wartości społecznej. Równocześnie mają oni świadomość, że im większa wartość społeczna wytwarzana przez dany zawód, tym mniej pieniędzy otrzymuje człowiek go wykonujący. Na przykład dyrektor reklamowy o rocznym wynagrodzeniu 500 tys funtów, przyczynia się swoją pracą do zniszczenia 11,5 funta wartości społecznej na każdego zarobionego funta. Z kolei pracownica domu opieki, której roczna płaca wynosi ca. 11,5 tys funtów tworzy 7 funtów dodanej wartości społecznej na każdego zarobionego funta.
Znamienne jest, że głównym powodem bankructwa w Ameryce jest dług spowodowany wydatkami na leczenie, a z kolei główna siła, która każe młodym ludziom imać się prac bez sensu, to konieczność spłacenia długu studenckiego.
Te dane z pewnością nie wskazują że mechanizmy rynkowe działają zgodne z prawem popytu i podaży.
Fałszywy jest też pogląd, jakoby struktury państwa rozrzutnie tworzyły miejsca pracy w odróżnienia od oszczędnego sektora prywatnego. W rzeczywistości rozrzutne są oba, choć wbrew powszechnym mniemaniom z dość wyraźną przewagą prywatnego. Na przykład, w latach 1975-2005 liczba kadr administracyjnych w prywatnych uczelniach amerykańskich wzrosła dwa razy więcej niż na uczelniach publicznych.
Dość sporo miejsca poświęca Graeber zjawisku pracy bez sensu na uniwersytetach.
Ci z nas, którzy chodzą w akademickim kieracie i wciąż postrzegają siebie jako wykładowców i uczonych, nauczyli się już odczuwać lęk na dźwięk przymiotnika „strategiczny”. (…) Strategic vision documents budzą szczególną grozę, jako że stanowią naczelne środki, przy pomocy których w życiu uczelni zaszczepia się korporacyjne techniki zarządcze, (…) przez zmuszanie pracowników akademickich do uzasadnianie swojej działalności i zabieranie im tym samym czasu na ową działalność. A jeżeli jesteś kierownikiem jakiegoś zespołu, np. uczelni, wydziału, instytutu lub projektu, prosisz o pomoc swój personel. Bezsens zatacza szersze kręgi. W miarę zakorzeniania się na uczelniach menadżeryzmu powstają całe kadry pracowników akademickich, których zadaniem jest utrzymywanie w ruchu menadżerskich kółek — strategii, celów wykonawczych, audytów, przeglądów, ocen itp. — które wiodą żywot niemal w oderwaniu od tego, co stanowi o istocie uniwersytetów — rozwijania nauki i edukacji.
Od lat 80., pisze Ginsberg, mamy do czynienia z dokonanym przez kadry administracyjne przewrotem. Wydarły one kontrolę nad uniwersytetem z rąk kadry naukowej i przeorientowały instytucje na zupełnie inne cele.
Jeżeli agencja grantowa udziela finansowania jedynie 10 proc. zgłaszanych projektów, to 90 proc. pracy włożonych w pisanie aplikacji jest bezcelowa. Ustalono, że europejskie uniwersytety wydają około 1,4 miliarda euro rocznie na przygotowanie odrzuconych wniosków grantowych. Autor wysuwa też tezę, że jednym z głównych powodów stagnacji technologicznych w ostatnich dziesięcioleciach jest fakt, że naukowcy tak dużo czasu poświęcają na wzajemną rywalizację służącą przekonywaniu potencjalnych grantodawców, że już z góry wiedzą, co odkryją.
W tym miejscu muszę sobie pozwolić na osobistą anegdotę. Otóż w czasach PRLu, choć nie istniały naukowe granty, to naukowcy również mieli obowiązek planowania badań, a następnie rozliczania się z wyników. Kierowałem w tamtych czasach pracownią badań matematycznych w informatyce teoretycznej, a przewidywanie wyników w matematyce jest praktycznie niemożliwe. Jednak podołaliśmy i temu wyzwaniu, a sekret był bardzo prosty — wystarczyło planować to, co zostało już zrobione, ale jeszcze nieopublikowane, a później rozliczać publikacjami.
Pięć głównych odmian pracy bez sensu
Lokaje Oni istnieją po to, aby ktoś inny sprawiał wrażenie ważnego, lub takim się czuł. W odróżnieniu od pracowników wykonujących pożyteczną pracę, na których popyt jest w najczęściej ograniczony — gdy wszystkie potrzebne prace są już wykonywane, to więcej pracowników nie potrzebujemy — niepotrzebnych lokai możemy zatrudnić dowolną liczbę.
Zbiry Ludzie, których posady zawierają w sobie element agresji, ale zasadniczo istnieją w danej organizacji tylko dla tego, że mają ich też inne. Do tej grupy należą np. wojskowi, PR-owcy, telemarketerzy i prawnicy korporacyjni. Autor pisze m.in.: (…) osoby odpowiedzialne za PR, „komunikację strategiczną” i tym podobne na wielu elitarnych uniwersytetach na Wyspach wysyłały mi relacje, z których jasno wynika, że uważają swoje zajęcia za z grubsza bezcelowe.”
Podobne odczucia mają pracownicy call centers. Oto próbka wypowiedzi: „Moce przerobowe naszego call center idą niemal w całości na szkolenie pracowników pod kątem przekonywania ludzi do rzeczy, których nie potrzebują, a nie rozwiązywania prawdziwych problemów, z którymi dzwonią.
Łatacze z taśmą Pracownicy, których stanowiska istnieją jedynie wyłącznie z powodu usterki lub wady w funkcjonowaniu organizacji; będący rozwiązaniem problemu, który nie powinien występować.
Programiści chętnie za darmo wykonują po nocach interesujące i przynoszące satysfakcję prace w obszarze ważnych technologii, ale zważywszy na to, że ich motywacja do dbania o wzajemną kompatybilność tworzonych produktów jest coraz mniejsza, tych samych programistów w ciągu dnia spotyka degradacja do poziomu, na którym wykonują niewdzięczną (za to dobrze płatną) pracę polegającą na zmuszaniu owych produktów do wzajemnej kooperacji.
To częsta moralna udręka łataczy — przymus organizowania własnego życia zawodowego wokół dbania o jakąś wartość właśnie dlatego, że inne osoby nie dbają o nią ani trochę.
Tworzy się też klasa „wolontariatu” spowodowana coraz powszechniejszym wśród przedsiębiorstw pozyskiwaniem wyników z pracy nieopłacanych stażystów, internetowych entuzjastów, aktywistów, wolontariuszy… Branża wolnego oprogramowania stała się, jak na ironię, modelem pod tym względem.
Odfajkowywacze Ich stanowiska istnieją wyłącznie lub przede wszystkim po to, aby organizacja mogła utrzymywać, że robi coś, czego w rzeczywistości nie robi. Typowe przykłady takich stanowisk występują w powoływanych przez rząd „komisjach wyjaśniających”. Do tej grupy zaliczyć też można niektóre wolontariaty pracownicze. Liczba roboczogodzin poświęcanych łapance do tego „wolontariatu” jest niewiarygodna. Zdaje się, że fachowo nazywa się to „wolontaturą”. Natomiast sama praca charytatywna bywa totalnie pusta, jak np. rozdawanie przeterminowanych kanapek bezdomnym, podczas gdy organizacją paczek z kanapkami zajmuje się już kto inny.
Szczególnym rodzajem odfajkowywaczy są wyimaginowani przyjaciele. To ludzie zatrudnieni w celu nadania ludzkiego oblicza nieludzkiemu otoczeniu korporacyjnemu, którzy jednak głównie wymuszają na innych udział w pokrętnym udawaniu. Przykłady takiego udawania to obowiązkowe seminaria z „kreatywności” i „uważności”, a także różnego rodzaju imprezy charytatywne. Do tej kategorii należą też zbieracze gromów, którzy odbierają uzasadnione skargi, choć nie mogą niczego zrobić w tej sprawie.
Nadzorcy Ci dzielą się na dwie podkategorie. Kategoria pierwsza przydziela pracę innym tam, gdzie sami pracownicy i tak doskonale wiedzą jaką pracę powinni wykonać. O ile ta kategoria jest po prostu zbędna, druga wyrządza już autentyczne szkody. Należą do nich nadzorcy, których zadaniem jest wymyślanie zbędnych zadań, np. pisanie szczegółowych sprawozdań, które są czytane jedynie przez tych, którzy tworzą z n ich własne sprawozdania.
(Niniejszy artykuł stanowi prostą kompilację tekstów pochodzących z książki D. Graebera. Doszedłem do wniosku, że lepiej w ten sposób oddam ducha i zasadnicze tezy książki, niż pisząc na jej temat wypracowanie „własnymi słowami”.)
Ta niezwykła książka pokazuje rodzaj ludzki z mało znanej nam perspektywy. Jej autor, historyk z zawodu, którego poprzednia książka „Utopia dla realistów” została przetłumaczona na 32 języki, stara się nas przekonać, że my ludzie jesteś co do zasady dobrzy. Nie, że znajdują się wśród nas jednostki pozytywne, ale raczej, że negatywne to niechlubne wyjątki. Dlaczego więc większość z nas sądzi inaczej? Zdaniem Bregmana dzieje się tak, bo wydawcy, media i niestety również niektórzy naukowcy wiedzą, że zło sprzedaje się lepiej.
Zaraz na początku książki autor analizuje doniesienia medialne dotyczące huraganu Katrina, który spustoszył Nowy Orlean 29 sierpnia 2005 roku. W wyniku sztormu zniszczonych zostało 80 procent okolicznych domów oraz zginęło co najmniej 1836 osób. Przez najbliższy tydzień gazety pełne były opisów gwałtów i rozbrzmiewających strzałów w całym mieście. Wstrząsające reportaże donosiły o pojawianiu się gangów plądrujących miasto, a nawet o snajperze strzelającym do ratowniczego helikoptera. Gubernator Louisiany miał stwierdzić: „Najbardziej przeraża mnie fakt, że taka katastrofa wydobywa z ludzi to, co najgorsze”, a historyczka Timothy Garton Ash na łamach Gardiana napisała: „Usuńmy elementarne więzy cywilizowanego życia — żywność, dach nad głową, pitną wodę, czy minimum osobistego bezpieczeństwa — a w ciągu godzin powracamy do naszej pierwotnej natury wojny wszystkich ze wszystkimi.”
Tymczasem miesiąc później okazało się, że prawda wyglądała zupełnie inaczej. Odgłosy wystrzałów wydawały wyskakujące zawory bezpieczeństwa na zbiornikach z gazem, a szef policji był zmuszony przyznać, że nie zgłoszono mu ani jednego przypadku gwałtu lub morderstwa. Zanotowano natomiast wiele wspaniałych przykładów samopomocy organizowanej przez mieszkańców.
Inny przykład celowego mijania się z prawdą, omawiany przez Bregmana, dotyczy słynnego Eksperymentu Oksfordzkiego przeprowadzonego przez Philipha Zimbardo. W tym eksperymencie dwie grupy studentów odgrywały odpowiednio role więźniów i strażników. Ci ostatni zostali ubrani w mundury i przeszkoleni w zakresie obowiązujących w USA regulaminów więziennych. Eksperyment miał trwać dwa tygodnie, ale przerwano go po tygodniu, gdyż „strażnicy” w okrutny sposób zaczęli znęcać się nad „więźniami”. Celem eksperymentu było udowodnienie tezy Zimbardo, że każdy człowiek postawiony w określonych okolicznościach i „scenerii”, może zacząć zachowywać się jak złoczyńca. Ta teza była przytaczana przez lata w pracach naukowych i książkach, co przysporzyło jej autorowi niemałej sławy. Jak dowodzi jednak Bregman, powołując się na źródła, fałszywi strażnicy byli do prawdziwego okrucieństwa aktywnie nakłaniani i przekupywani przez Zimbardo.
To oczywiście tylko dwa przykłady. W książce jest ich znacznie więcej, a wszystkie w udokumentowane. Dla mnie książka Bregmana otwiera nowy rozdział w myśleniu o ludziach i społecznościach.
Nazwa firmy: Andrzej Blikle Doradca
Nr telefonu: +48 607 456 918
e-adres: andrzej.blikle@moznainaczej.com.pl
NIP 525 12 84 084