Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Lato w dobrym towarzystwie

Wywiad ukazał się w tygodniku "Polityka" w sierpniu 2013 roku. Rozmawiała Dominika Buczak


Wszystkie wątki mazurskich wakacji

Od ponad 30 lat część lata spędzamy na Mazurach. Związani jesteśmy z dwiema bliźniaczymi wsiami nad Jeziorem Nidzkim – mieszkamy w Karwicy, plażujemy w Krzyżach, w sercu Puszczy Piskiej. Spędzamy tam cały lipiec, kiedyś to były dwa tygodnie.

Wsiadamy do auta i ruszamy. Lądujemy co roku w tym samym miejscu. Kiedyś jechaliśmy przez dwie godziny, dzisiaj – trzy. Kilometrów tyle samo, samochody coraz lepsze, za to wyjazd z Warszawy o wiele trudniejszy.

Po drodze mijamy wieś Faryny, a za nią Górkę Faryńską. To Rubikon. Po jego przekroczeniu jest się już na Mazurach. W tym miejscu nasi przyjaciele w latach 60. odbijali pierwszą butelkę wódki. Wokół nigdzie nie było milicji. Zaczynały się wakacje.

Pierwszy raz pojechaliśmy tam przypadkiem. Był 1982 r., pierwsze wakacje stanu wojennego. Wcześniej trochę jeździliśmy do Francji, trochę do Hiszpanii, ale tamtego roku nie można było nigdzie wyjechać. Przyjaciel zaproponował: Znam fantastyczne miejsce, Karwicę. Tak trafiliśmy do domu pani Maryli Bukowskiej, która jest osobą z Warszawy, ale ma tam XIX-wieczną chałupę. Potem zaczęliśmy do Karwicy jeździć na weekendy, w następnym roku znowu pojechaliśmy i tak jeździmy do dzisiaj.

Najczęściej mieszkamy u naszej przyjaciółki Maryli Bukowskiej, ale przez kilka lat wynajmowaliśmy pokoik na stryszku u pani Szarzyńskiej, u której Edward Gierek przygotował swój przewrót. To takie zapomniane miejsce, wtedy jeszcze bez drogi bitej, w środku lasu. Przyjechał z grupą doradców, przywieźli dwie skrzynki wódki i przygotowywali cały program, który w 1970 r. wdrożyli i Gierek objął stanowisko pierwszego sekretarza.

 

Windsurfing

Kiedy przyjechaliśmy do Karwicy po raz pierwszy, byłem zafascynowany windsurfingiem. Ta fascynacja trwa do dzisiaj. Rok wcześniej spędziliśmy rodzinne wakacje w Bretanii we Francji. Przyjaciele zaprosili nas do swojego domu nad morzem. Spróbujcie windsurfingu, powiedzieli. Nie wiedzieliśmy, jak się za to zabrać, jak zmontować poszczególne części – teraz są łapy, klapy, a wtedy był system linek. Bom trzeba było przywiązać do masztu w odpowiedni sposób na węzłach. Nie było Internetu, zaczęliśmy uczyć się sami, ale w ogóle nam to nie wychodziło. Przez trzy dni mieliśmy pełne oczy i uszy wody. W pobliskim miasteczku kupiłem książkę instruktażową. Dowiedziałem się z niej jednej podstawowej rzeczy. Otóż o ile na żaglowcu maszt jest zawsze prostopadły do pokładu, o tyle na windsurfingu już nie. Jeśli maszt jest prostopadły do pokładu, deska natychmiast ostrzy i żagiel zrzuca żeglarza. Do pokładu musi być równoległy bom, a wtedy żagiel jest lekko pochylony w kierunku dziobu. Gdy się tego dowiedzieliśmy, to już popłynęliśmy. A nawet wypłynęliśmy w morze tak daleko, że trzeba nas było ściągać motorówką, bo nie mieliśmy siły wrócić sami. Strasznie się zapaliliśmy.

Po powrocie do Warszawy zaczęliśmy szukać. Polskie rzemiosło zawsze było prężne, ktoś się w Aninie dowiedział o nowej modzie i zaczął produkować deski. Pojechaliśmy tam i kupiliśmy nasz pierwszy windsurfing. To była bardzo prymitywna deska, zrobiona z takiego plastiku, z jakiego się dzisiaj robi kubki do jogurtów. Potem się mówiło „masz Anina”, „pływam na Aninie”. Ten nasz „Anin” zawieźliśmy do Krzyży.

Windsurfing nie jest już tak popularny, jak kiedyś. Rozwija się kitesurfing. Myślę o tym, żeby się nauczyć kite’a. Surfing wymaga wiele siły, powoduje duże obciążenia kręgosłupa. Sam miałem uraz szyjnego odcinka. Dochodzę do wniosku, że pływanie na słabym wietrze to nie jest frajda, a na silnym trzeba mieć dużo siły i porządną technikę. Planuję wybrać się do Chałup, żeby nauczyć się pływać na kitesurfingu pod okiem instruktora. A potem wrócę na Mazury.

Pobyt

Najbardziej w naszych mazurskich wakacjach lubię to, że są wielowątkowe. Wstaję około piątej, siadam do komputera i piszę. Tam napisałem dużą część mojej książki o zarządzaniu, a teraz zaczynam pisać drugą książkę – o matematyce i informatyce – którą mam w planach od ponad 20 lat. Nie miałem czasu się za nią wziąć, ale podczas tegorocznych wakacji zacząłem. Lubię zacząć dzień od pracy intelektualnej, kiedy jeszcze wszyscy śpią i nie jest zbyt gorąco. Choć z upałami na Mazurach najczęściej problemu nie ma.

O 9.30 mamy śniadanie, które trwa godzinkę. Po nim biorę rower i albo robię jakąś pętlę, 20–30 km, albo dojeżdżam do Krzyży na plażę, gdzie mam dwie łodzie – jedna ma 90 lat i, niestety, już się powoli sypie. To łódka typu hamburka – jeden wioślarz, dwa wiosła, wioślarz płynie tyłem, ale sternik (jeżeli jest) – przodem. Druga łódka to olimpijska klasa sportowa zwana skifem albo jedynką, bo wioślarz jest jeden. To bardzo wąska łódź, na szerokość bioder. Dzięki uprzejmości przyjaciół, którzy mają posiadłość nad brzegiem jeziora, wszystko to, razem z windsurfingiem, tam trzymam.

Potem dopływam lub dojeżdżam na obiad, lektura, spacer do lasu, grzyby. Bardzo piękny ogródek jest w tym domku, w którym mieszkamy. Cenię sobie to, że mogę tam uprawiać cztery moje ulubione sporty: jeżdżę na rowerze, pływam wpław, surfuję i wiosłuję. W Puszczy Piskiej są fantastyczne drogi dla roweru. To nie są ścieżki rowerowe oczywiście, to są drogi pożarowe albo do zwózki drewna. Więc nie ma asfaltu, czasami trzeba się przebijać po piachu, innym razem po korzeniach. Ale jak zrobię 30 km – trochę po ubitych drogach, trochę asfaltem, trochę piachem, trochę odcinków specjalnych, gdzie trzeba ponieść rower – to czuję się świetnie.

Zmiany

Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy do domu pani Bukowskiej, to jedynym źródłem wody była studnia z żurawiem. Pod nim się myło i zmywało naczynia. Potem zainstalowano korbę. To już był postęp. Następnie przykryto studnię daszkiem – był postęp sanitarny. Później założono pompę, ale kran był w ogrodzie, można było nosić wodę do domu. Jeszcze później zrobiono coś w rodzaju aneksu kuchennego, była pierwsza łazienka, wszystko maleńkie. Powała jest taka niska, że prawie szoruję po niej głową. Kiedyś budowano niskie domy, ludzie byli niżsi.

Przez lata jedynym kontaktem z Warszawą były rozmowy zamawiane na poczcie. Czekało się z godzinę na połączenie. Były rozmowy zwykłe, terminowe i błyskawiczne. Błyskawiczne były od razu, ale sporo kosztowały. Pamiętam starszego pana – kierownika poczty, który odbierał telegramy. Nie było tam maszyny, która by te telegramy wystukiwała, były mu one dyktowane przez telefon z Pisza. Powstawało mnóstwo błędów i przekłamań. Do jednej z pań doszedł telegram: „Przyjeżdżam z krzyżem, matka”, a miało być „Przyjeżdżam do Krzyży. Matka”. Do nas też przyszedł telegram. W Warszawie zepsuła nam się lodówka, sąsiedzi chcieli nas powiadomić. Pan z poczty zaadresował telegram do Hitlera. Hitler, Blikle – pomyliło mu się.

Jakieś pięć lat temu pojawił się u naszej gospodyni telefon sieciowy, a dwa lata temu Internet – specjalnie dla mnie. Przedtem łączyłem się z siecią modemem komórkowym i biegałem po ogrodzie, żeby złapać sygnał. Kiedyś miałem wakacje bez kontaktu z Warszawą, teraz jedną nogą jestem w pracy. Nieodbieranie poczty było możliwe wtedy, kiedy nikt nie miał Internetu. Dziś, dzień w dzień – wakacje, nie wakacje – dostaję do 100 maili. 30 proc. z tego to są spamy, które muszę przesiać, a na resztę powinienem odpisać. Gdybym wrócił po 30 dniach bez przeglądania poczty, to przez tydzień zajmowałbym się tylko listami. Poza tym prowadzę szkolenia, piszą do mnie klienci i wydawcy, muszę być na bieżąco.

Wieś zmieniła się wyraźnie. W tej chwili jest trzy razy więcej domów letniskowych niż tych, w których mieszkają autochtoni. Zresztą sami autochtoni pracują również w domach letniskowych – jedni je budowali, inni zajmują się ogródkiem, jeszcze inni sprzątają, więc napatrzyli się na te ogródki wypieszczone i teraz mają też ładnie u siebie. Domy są odnowione i odmalowane.

Mazury bardzo się zmieniły. W latach 60., kiedy pływałem tam łodzią Turystką, we wsiach zaopatrzenie było bardzo marne, ale po jeziorach pływał statek-sklep Jaś i Małgosia. Potem kupił go Jerzy Urban i przerobił na Aurorę. Ten statek, gdy spotkał żaglówkę, to się zatrzymywał. Można tam było kupić jakiś stary chleb, skumbrie w tomacie, makaron, ocet. Wódki nie było. A o stacjonarny sklep było ciężko, wsie były położone daleko od siebie. Zdarzyło się nawet, że nie mogliśmy znaleźć żadnego jedzenia. Szczęśliwie była z nami córka konsula francuskiego z Gdańska, która przywiozła ze sobą trochę herbatników, parę puszek pasztetu i butelkę koniaku. Tym żywiliśmy się przez dwa dni. Brzmi to może wytwornie, ale nie było tego dużo i bardzo byliśmy głodni, aż w końcu znaleźliśmy wieś, kupiliśmy kartofli i się najedliśmy.

Dzisiaj są restauracje (w pobliżu są dwie, do których wpadamy na sielawę z patelni), ruch na jeziorze (choć w Karwicy panuje strefa ciszy, co sobie bardzo cenię). Jest cywilizacja, sklepy, pensjonaty i hotele. Jest też niezwykle bogata oferta łodzi do wyczarterowania. To są setki, jeśli nie tysiące łódek. Znajduje się łódź w Internecie, następnego dnia się ją odbiera. W większych miejscowościach są dyskoteki. W Rucianem to chyba dwie. Jest tam też taki bulwar spacerowy, na którym można znaleźć z pięć restauracji. Typowo turystyczne.

Restauracje

My, jeśli już, wolimy się wybrać do Głodowa nad brzegiem Śniardw. Jest tam chyba najlepsza w Polsce restauracja rybna. (200 m od niej działa spółdzielnia rybacka). Szczupak w masełku, bez jednej ości, jesiotr, lin, okonie, sielawy. Drewniane ławy, żadnego wysilania się na wielki świat. Do tego duża lodówka z winami. Na kieliszki nikt tam niczego nie sprzedaje. Nie jest to wielkie wino, ale na upały, jak człowiek na bosaka wchodzi je wypić – w sam raz. Trudno mi w Polsce wskazać podobne miejsce z rybami.

Czasami jeździmy też do Gałkowa, do restauracji "U Potockich". Właściciele – dwóch panów o nazwiskach Potocki i Rzewuski – początkowo nazwali ją "U Targowiczan", ale ta nazwa nie bardzo się podobała gościom. Urządzili restaurację w bardzo pięknym drewnianym dworze, należącym niegdyś do niemieckiej hrabiny Marion Doenhoff. To była bardzo światła osoba, zasłużona dla regionu na polu edukacji i nie tylko. Jej dwór w czasach PRL w połowie się zawalił. Obecni właściciele rozebrali go, ponumerowali belki, przewieźli do Gałkowa i odtworzyli. Jest tam izba pamięci hrabiny Doenhoff, jest bardzo ładny pensjonat z wiejskimi meblami.

Rzut beretem stamtąd jest Kadzidłowo, a w nim Oberża pod Białym Psem państwa Danuty i Krzysztofa Worobców, którzy po 30 latach spędzonych w USA wrócili do Polski i osiedlili się na Mazurach. Podają gościom produkty regionalne, kaczkę, pierogi, chleb własnego wypieku, kwas chlebowy. Obok urządzili muzeum etnograficzne, również w przeniesionej chałupie mazurskiej, którą, kompletnie zrujnowaną, kupili od Polskiej Akademii Nauk. Mają salkę szkółki wiejskiej, pokoik nauczyciela. To ludzie z wielką pasją. Są współzałożycielami stowarzyszenia Sadyba (po staropolsku: siedziba). My z żoną też jesteśmy jego członkami. Misją Sadyby jest ochrona dziedzictwa ziemi mazurskiej w sferze materialnej i ekologicznej. Od wielu lat stowarzyszenie prowadzi program ochrony przed wycinaniem mazurskich alei – dróg obsadzonych drzewami. Te drzewa są często wycinane pod pretekstem unijnego nakazu. Jest taki przepis, ale nie dotyczy wszystkich dróg, więc Sadyba walczy, przyjeżdżają do Sejmu, starają się lobbować, tłumaczyć, ocalać. Mam wielką sympatię do tych ludzi, którzy oddali się mazurskiej sprawie.

Ludzie

Na plażę jeździmy do Krzyży. Krzyże były bardzo znane wśród warszawskiego towarzystwa – przyjeżdżali tu Agnieszka Osiecka, Olga Lipińska, Jan Pietrzak, Zdzisław Kamiński, który prowadził program tv „Sonda”, potem zginął w wypadku, mnóstwo aktorów, dziennikarzy. Była zgrana paczka, która zaczęła obrastać w windsurfingi, więc mogliśmy organizować zawody.

Jest coś miłego w tym, że przyjeżdża się co roku w to samo, dobrze już znane miejsce. Mamy tam już nasze wspomnienia, ciągle spotykamy jakichś znajomych. Nie umawiamy się w Warszawie, ale zawsze ktoś tam jest z naszych przyjaciół. Jest w tym wartość. Lubię to.

Byliśmy w zeszłym roku z przyjaciółmi i żoną na wyspie Kos w Grecji na windsurfingu. Znaleźliśmy hotel przy plaży, cztery gwiazdki, jedzenie trochę plastikowe, chociaż na pierwszy rzut oka wszystko było – i sery, i ryby, i krewetki. Winko też takie sobie. Plaża szerokości pięciu metrów, wysypana brudnym piachem ze żwirem i ostami. W wodzie bardzo ostre kamienie. Na pewno są lepsze miejsca w Grecji, ale na Mazurach takie nieprzyjemne niespodzianki nas nie spotykają.

Wybrane wywiady