Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Msze polowe w kawiarni

Wywiad ukazał się w roku 2014, niestety nie zapisałem w jakim piśmie. Poniżej z niewielkimi uzupełnieniami.

O magazynach z żywnością, które służyły powstańcom, mszach polowych w kawiarni i odnalezionej w piwnicy masie piernikowej opowiada mistrz cukierniczy Andrzej Blikle.
 
Gdzie przebywał Pan w dniu wybuchu powstania?

Miałem pięć lat. Rodzice utrzymywali kontakty z podziemiem, wiedzieli, że powstanie wybuchnie, choć dokładnej daty nie znali. Ojciec wywiózł mnie i mamę do podwarszawskiej miejscowości Gołąbki, na tzw. letnisko. Codziennie dojeżdżał do pracy, czyli kawiarni na Nowym Świecie, na rowerze. W dniu wybuchu powstania wyruszył później. Niemcy go zatrzymali na rogatkach i nie wpuścili do Warszawy. Dzięki temu nie zostaliśmy rozłączeni. Jednakże rodzice, którzy uważali — jak wielu Warszawiaków — że powstanie potrwa jedynie kilka dni, pieniądze i kosztowności zostawili w sejfie w banku. Zostaliśmy bez środków do życia, więc ojciec podjął pracę jako robotnik u miejscowego piekarza. Jego wynagrodzeniem były dwa bochenki chleba dziennie. Jeden był dla nas, a drugi wymienialiśmy na świece, smalec, co tylko się dało.

Ojciec działał w konspiracji?

Brał udział w kampanii wrześniowej, walczył na froncie wschodnim i cudem się uratował. Po zwolnieniu z przysięgi przez wodza naczelnego przyszedł na piechotę do Warszawy. Miał związki z podziemiem, ale jego działalność polegała głównie na tym, że wykupywał ludzi z Pawiaka. Niemcy zresztą zupełnie otwarcie handlowali więźniami. Wysyłał też paczki na Pawiak. Mam nawet takie zdjęcie, na którym jest cała fura paczek jadących na Pawiak. Wiedząc o planowanym powstaniu od przyjaciół z konspiracji wywiózł mnie i mamę w lipcu do Gołąbek pod Warszawą.

Do kiedy byli Państwo w Gołąbkach?

Do końca sierpnia. Jako małe dziecko zapamiętałem tylko pojedyncze sceny z tego okresu. Pamiętam na przykład, jak na tarasie rozłożyliśmy uschniętą grochowinę i tłukliśmy w to cepami, żeby wyłuskać trochę grochu. Na początku września rodzice postanowili przenieść się do Konstancina. Ojciec wynajął furę z dużą platformą i na tę furę załadowaliśmy cały nasz dobytek. Siedziałem z mamą przy woźnicy, a tata szedł obok nas na piechotę. Mama dała mi kromkę chleba posmarowaną smalcem ze skwarkami, gdy zatrzymał nas niemiecki patrol. Mam tę scenę przed oczami. Ojciec znał język niemiecki, porozmawiał z nimi chwilę i jakoś nas puścili.

Gdzie mieszkali Państwo przed wybuchem powstania?

Mieszkaliśmy przy naszej kawiarni, pod adresem Nowy Świat 35, w oficynie na pierwszym piętrze. Kawiarnia miała część pod dachem, tam gdzie dzisiaj jest cukiernia, ale była też część ogrodowa „Latona”. Ojciec otworzył ją w 1940 albo 1941 roku, żeby stworzyć miejsca pracy dla ludzi szczególnie tej pracy pozbawionych. Zwłaszcza dla aktorów, którzy nie chcieli grać u Niemców, muzyków, którzy nie chcieli grać dla Niemców oraz dziennikarzy, którzy nie chcieli dla Niemców pisać. Pracę znaleźli tam też dwaj znakomici architekci: Bogdan Pniewski, który po wojnie budował m.in. gmach Opery Narodowej i Andrzej Nowicki — niezwykle utalentowany architekt, który zginął zaraz po wojnie w katastrofie samolotowej. Rzeźby wykonał Józef Klukowski, którego później zamordowali Niemcy w jednym z obozów zagłady. Czasem, gdy bawiłem się w Latonie, Niemcy próbowali częstować mnie cukierkami, ale odmawiałem. Miałem powiedziane, że w takim mundurze to jest „Pan be, be”.

Co się stało z kawiarnią w trakcie powstania?

W kawiarni zostali pracownicy, którzy tego dnia dotarli do pracy. Niektórzy prawdopodobnie rozdawali jedzenie, inni sprzedawali, ale tego nie wiem na pewno. Od 1 sierpnia kawiarnia funkcjonowała jako bezpłatny skład żywności. Na rogu Chmielnej była powstańcza barykada. Mieliśmy doniesienia, że powstańcy z tej barykady żywili się zapasami z naszych magazynów. Pracownia produkcyjna znajdowała się na Nowym Świecie, ale nie pod samą cukiernią, tylko w oficynie. Natomiast w „Latonie” odbywały się powstańcze msze. Zachowały się nawet zdjęcia ludzi biorących udział w tych mszach. Niemcy nie zajęli tej kamienicy ze względu na barykadę, przebili się dopiero po upadku powstania, kiedy burzyli systematycznie dom po domu.

Co zostało z kawiarni?

Po powstaniu dom był bardzo zniszczony, została z niego właściwie ruina, ale ostały się ściany zewnętrzne i stropy piwnicy. Ojciec opowiadał mi, że kiedy po wojnie dotarł na rowerze na Nowy Świat, przejście bramowe było całe zasypane gruzem. Musiał przeczołgać się pod stropem. Udało mu się wejść do piwnicy przez okienko od strony podwórka. Znalazł dwie beczki ciasta piernikowego i dwie beczki marmolady. Następnego dnia wyciągnął te beczki, przywiózł furką do Konstancina i to był nasz pierwszy majątek. Mama z ciasta upiekła pierniki, przesmażyła marmoladę, bo była scukrzona i rozlała do słoików z podkładką gumową, zamykanych na sprężynkę. Tata skombinował wózek, na targu kupił jeszcze proszek do prania i zaczęliśmy jeździć po domach w Konstancie i wymieniać te rzeczy na co kto miał — zapałki, słoninę, świece. Mało kto miał pieniądze. I tak właśnie zaczął się nasz powojenny handel.

A czy coś ocalało z mieszkania?

Mieszkanie było doszczętnie rozszabrowane, ale w piwnicy ojciec znalazł spaloną skrzynię ze stopionymi srebrami, które tam schował przed powstaniem, samowar, którego szabrownicy chyba nie docenili oraz maszynę kasową na korbkę firmy National Cash Register z początków XX wieku. Jakiś czas temu oddałem tę maszynę do warsztatu na Powiślu i poprosiłem, żeby mi ją oczyścili. Właściciel tego zakładu tak się w tej maszynie zakochał, że wstawił ją do wanny z naftą, gdzie stała sześć tygodni, potem ją rozebrał na części, oczyścił, złożył i ona działa do dziś! Jak się zakręci korbą, to wyskakuje kwit kasowy, jeszcze w rublach.

Wybrane wywiady