Wywiad dla „Dyrektor Szkoły”
Rozmawiała Małgorzata Stańczyk
Panie Profesorze, nasza rozmowa jest konsekwencją artykułu, który opublikował Pan na blogu natemat.pl. Wyraził w nim Pan swoje poparcie dla najnowszego projektu nowelizacji ustawy o systemie oświaty, który przewiduje stopniowe odchodzenie od oceniania za pomocą stopni. Czy Pana zdaniem stopnie nie motywują uczniów do nauki?
Stopnie nie tylko nie motywują, ale wręcz demotywują. O negatywnych efektach stopni po raz pierwszy przeczytałem w książce “Punished by rewards” amerykańskiego psychologa społecznego Alfie Kohna. Autor podkreśla, że kary i nagrody — a szkolne stopnie to z pewnością są kary i nagrody — nie są jedynie nieskuteczne, ale wręcz przeciwskuteczne. Powodują, że uczymy się nie dla zdobycia wiedzy, ale dla zdobycia stopnia. Następuje przekierowanie motywacji, z tej najwłaściwszej, której źródłem jest ciekawość świata i potrzeba bycia z siebie dumnym, na nagrodę. Uczeń uczy się z myślą o pozyskaniu stopnia, a nie o zdobyciu wiedzy. Ponadto ta „motywacja” stopniami z biegiem czasu działa coraz słabiej.
Dlaczego tak się dzieje?
Bo każdy żywy organizm uodparnia się na powtarzany bodziec, co powoduje, że aby stale otrzymywać tę samą reakcję, bodziec musi być coraz silniejszy. Jednakże ani kar ani nagród nie da się eskalować w nieskończoność, więc w pewnym momencie one przestają działać.
Piątka w pewnym momencie przestaje działać? Szóstka też?
To zależy, czy za nimi nie stoją jeszcze kolejne nagrody — prezenty, pochwały rodziców. Jednak nawet jeżeli piątka czy szóstka nie przestają działać, to przestaje działać jakakolwiek inna motywacja, poza chęcią uzyskania dobrego stopnia. Pojawia się też myślenie, że może można tę piątkę czy szóstkę uzyskać w łatwiejszy sposób niż ucząc się czegoś. W każdym razie uczniowi przestaje chodzić o to, by się czegoś nauczyć albo coś zrozumieć, ale o to, by to się pani lub panu spodobało i by zostało nagrodzone.
Innymi słowy oceny zabijają ciekawość poznawczą uczniów...
Z pewnością. Nie mówiąc już o tym, że testowy system oceniania niemalże uniemożliwia zaspokojenie ciekawości poznawczej. Żeby dobrze rozwiązywać testy, trzeba nauczyć się wybierać właściwą odpowiedź. Nie ma miejsca na pytanie, refleksję, uczenie się na błędach, czy współpracę. Pamiętam jak w sekcji oświatowej Kongresu Obywatelskiego dwa lata temu wielu nauczycieli wypowiadało się w ten sposób: My byśmy chcieli dobrze uczyć, ale szkoła i rodzice zmuszają nas do tego, żeby uczyć pod rozwiązywanie testów.
Czego zamiast rozwiązywania testów powinna Pana zdaniem uczyć szkoła?
Polskiej szkole przede wszystkim brakuje nauczania umiejętności pracy w zespole. W dorosłości jakiejkolwiek podejmiemy się pracy, zawsze pracujemy w zespole, zależymy od pracy innych, a praca innych od naszej. Natomiast w szkole cnotą nadal jest praca samodzielna. Bo jak zorganizować i ocenić pracę zespołową? Od razu nasuwają się obawy, że kiedy uczniowie będą pracować w zespole, to jeden będzie się obijał, a drugi pracował.
Rzeczywiście, jeżeli chcemy postawić jeden stopień całej grupie, to możemy odczuwać dyskomfort. Natomiast zamiast stawiać stopień, moglibyśmy powiedzieć: Projekt, który zrealizowaliście jest fajny, tu by można pójść dalej, tu o czymś jeszcze zapomnieliście, tu warto byłoby pomyśleć jeszcze o czymś więcej. Bo po co nam ocenianie? Po to, by ostatecznie pokazać przyszłemu pracodawcy dokument, potwierdzającym, że coś umiemy. W efekcie wzmaga się pogoń za papierem. Wiem to i z bardzo już obszernej literatury przedmiotu i z własnych doświadczeń, że ludzie znacznie lepiej pracują z motywacji wewnętrznej, godnościowej, niż dla nagrody lub by uniknąć kary.
Z drugiej strony ktoś, kto się uczy potrzebuje jakiejś informacji zwrotnej…
I niech ją dostaje. Może rozmawiać z nauczycielem. Na potrzeby Ukrainy wymyśliłem taki projekt szkoły dla przedsiębiorców, który nazwałem Bierbumażnyj Universitiet. Na drugim roku w ramach uczelnianego inkubatora biznesu studenci zakładaliby własną mikrofirmę, co wywoływałoby u nich „ssanie na wiedzę”. Zamiast żeby wykładowcy w nich tę wiedzę pchali, oni by ją od nich sami ciągnęli. Zamiast chodzić do wykładowcy na egzamin, chodziliby po radę w sprawie swojej firmy. A na koniec studiów zamiast dyplomu, mieli by dobrze działającą firmę. A gdyby z jakiegoś powodu koniecznie potrzebowali "bumagi", to mogliby zamówić audyt swojej firmy.
Chodzi o przerzucenie odpowiedzialności z tych którzy uczą, na uczących się?
Nie tyle odpowiedzialności, ile motywacji. Chodzi o to, by nauczyciele nie pchali wiedzy w uczniów, bo to bardzo mało skuteczne. Z wiedzą jest jak z liną, której nie da się pchać — ją można tylko ciągnąć. Chciałbym, żeby wiedza była ciągnięta, żeby ci ludzie mieli do zrealizowania konkretny projekt i czuli potrzebę zdobywania wiedzy.
Mówi Pan o uniwersytecie i wiedzy biznesowej. Czy to ma przełożenie na edukację szkolną?
Jak najbardziej. O szkole, w której cały proces dydaktyczny jest podporządkowany realizacji projektów ciekawie opowiadał Colin Rose kilka lat temu na konferencji „Edukacyjne oblężenie Malborka”. Najpierw uczniowie wybierają sobie projekt, a potem dostają wiedzę, jak go zrealizować. Uczniowie widzą więc, po co się uczą. Przykładem takiego projektu, który przytaczał Rose, było zbudowanie roweru — zaprojektowanie i zbudowanie od podstaw. Trzeba się przy tym nauczyć bardzo wielu rzeczy. Taki projekt realizuje się 3 lata, bo właśnie co 3 lata uczniowie przechodzą z klasy do klasy. Ma to na celu odciążenie dzieci, szczególnie we wczesnej edukacji, od stresu związanego z promocją do następnej klasy. W tej szkole uczeń nie ma w ogóle obowiązku siedzenia w klasie na lekcji. Początkowo uczniowie, którzy przychodzą do tej szkoły z innych szkół, wychodzą na korytarz, gdzie mogą korzystać z komputerów i gier edukacyjnych. To jednak nie trwa długo — średnio 2-3 dni. Potem wracają do klasy, bo tam jest ciekawiej niż na korytarzu. Ponadto, gdy pracuję w zespole, to nie mogę pozostawać w tyle ze swoją wiedzą i umiejętnościami. Jestem za to odpowiedzialny przed zespołem, a nie przed nauczycielem czy rodzicami. Wierzę, że szkoła powinna iść w tym kierunku.
Przenieśmy się na grunt naszej polskiej szkoły. Jak nauczyciel może wspierać uczniów w odnajdywaniu tej wewnętrznej motywacji do uczenia się, która czasami została już w toku edukacji zabita?
Czasami… Delikatnie to Pani powiedziała. Myślę, że trzeba po prostu zacząć od siebie. Opowiem historię pewnej nauczycielki niemieckiego, w jednym z warszawskich liceów. Zdecydowała ona, że będzie stawiać stopnie tylko wtedy, kiedy musi, czyli na półrocze i na koniec roku i zapowiada to rodzicom na pierwszym zebraniu. Rodzice są przerażeni i pytają: Skąd dzieci będą wiedziały, czy coś umieją? A ona odpowiada im: Jak to skąd? Ja im to powiem. Proste. Zamiast postawić komuś tróję na szynach, można mu powiedzieć, żeby podciągnął czasowniki nieregularne. Lata temu moja żona chodziła na uczelnię, gdzie też był taki system, że nie stawiało się stopni, tylko była ocena słowna.
Jaka to uczelnia?
To była Akademia Sztuk Pięknych. Studenci stali i malowali, a profesor robił tzw. korektę. Nie mówił: trzy plus, ani cztery mniej. Zamiast stawiać stopień rozmawiał ze studentem o obrazie, świetle, proporcjach, perspektywie. Wracając do nauczycielki niemieckiego, rodzice pytali jej, czy ona jakoś wyróżnia lepszych uczniów. Ona na to: Tak, daję im trudniejsze zadania domowe. I oni to cenią! To jest właśnie efekt sprzężenia zwrotnego, w sytuacji motywacji wewnętrznej. Nagrodą za działanie jest satysfakcja z jego wykonania. Jednak i tu bodziec musi być coraz silniejszy, do osiągnięcia satysfakcji jest więc potrzebne coraz ambitniejsze zadanie. Dla początkującego narciarza wyzwaniem jest mała górka, ale za jakiś czas interesuje go już tylko czarna trasa. Mała górka nie wystarcza, aby się w ogóle wybrał na narty.
Wydaje się, że jedną z kluczowych rzeczy w nauczaniu jest umiejętność przekazywania przez nauczyciela konstruktywnej informacji zwrotnej. Problem w tym, że nie mamy tradycji takiego oceniania. Po pierwsze, nauczyciele sami byli oceniani za pomocą stopni, po drugie, w codziennej pracy oni sami nie otrzymują bieżącej informacji zwrotnej ani od dyrektorów, ani od uczniów. Skąd mają wiedzieć, jak dobrze oceniać?
Tu docieramy do korzenia. Reforma musi zaczynać się w szkołach nauczycielskich. Myślę jednak, że to pokolenie, które już uczy, też ma szansę robić to dobrze. Trzeba tylko grupy ludzi, którzy mają świadomość, że to jest ważne i którzy wiedzą jak to robić. Kropla drąży skałę. Moim zdaniem, trzeba zacząć od budowania masy krytycznej nauczycieli, którzy powiedzą, że tak chcą uczyć. Do tego potrzebna jest jeszcze masa krytyczna uczniów i rodziców. Rodziców też trzeba uczyć.
Rodzice oczekują stopni. Chcą wiedzieć jak dziecku idzie, jak ono wypada na tle klasy, czy jest gorsze, czy lepsze od innych uczniów.
Niestety często rodzic chce po prostu wiedzieć czy mam synkowi przylać, czy kupić hulajnogę. Moje wnuczki chodzą do szkoły Montessori. Tam dzieci z różnych poziomów są w klasie razem: zerówka, pierwsza klasa, druga klasa. Nie jest to problemem, bo i tak każde z dzieci dostaje inne zadanie, które zależy w dużej mierze od tego, jak zrobiło poprzednie. To z pewnością wymaga od nauczyciela znacznie więcej pracy, ale uważam że jest to właśnie ten kierunek.
Czyli klucz to indywidualizacja, zgoda na różne tempo uczenia się…
Tak, zgoda na to, że ludzie są różni, że nie można ludzi ustawić w szeregu od najlepszego do najgorszego. A stopnie właśnie do tego służą — do ustawiania dzieci w dyskryminującym szeregu. Skoro ten ma 5, ten 4, ten 3, a ten 2, to wiadomo w jakiej kolejności mają stać. Tymczasem przestrzeń ludzkiej wiedzy i talentów nie jest linią prostą, tylko wielowymiarową przestrzenią — nie ma lepszych i gorszych. Każdy jest po prostu w innym miejscu tej przestrzeni.
Jednym ze sposobów budowania motywacji wewnętrznej jest tzw. ocenianie kształtujące. W Polsce jest wielu jego promotorów, ale mimo to ocenianie kształtujące nie jest obecne we wszystkich szkołach. Pewnie dlatego, że jest trudne... Co dyrektorzy mogliby Pana zdaniem robić, żeby zaszczepić ideę takiego udzielania informacji zwrotnej uczniom?
To, co teraz powiem, to nie mój pomysł, ale ja bym proponował pójść krok dalej i zamiast “oceniania kształtującego” wprowadzić “docenianie kształtujące”. Przeniosę się na grunt biznesowy, bo go lepiej znam. W wielu firmach przeprowadza się raz na rok tzw. rozmowy oceniające, których celem jest ocenienie pracownika pod kątem jego przydatności dla firmy. Wynikiem oceny jest decyzja, czy pracownik pozostanie w firmie i ewentualnie dostanie awans, czy też zostanie zdegradowany lub zwolniony. Takie postawienie zadania powoduje, że obie strony silnie przeżywają rozmowę i nie mówią sobie prawdy. Oceniany, nie będzie mówił z czym ma trudności, czego mu brakuje, bo to wpłynie na jego ocenę. Ukryje więc przed przełożonym ważne źródła podniesienia jakości i wydajności pracy, bo każde usunięcie przeszkody tę jakość i wydajność podnosi. Aby odejść od rozmów oceniających namówił mnie mój przyjaciel Brytyjczyk i pierwszy nauczyciel TQM — Jim Murray. Powiedział: Nie rób tego, bo to jest duży stres dla pracownika i niczego się przy tym nie dowiadujesz. Rozmawiaj o tym, co człowiekowi jest potrzebne do rozwoju i dobrej pracy. Wprowadziłem takie rozmowy w mojej firmie i nazwałem rozmowami “przełożony-podopieczny”. Na taką rozmowę umawiałem się z członkami zarządu na całodzienny spacer do lasu lub parku, a potem szliśmy gdzieś na wspólny obiad. W czasie rozmowy każda ze stron zadawała drugiej tylko jedno pytanie: Jak mogę ci pomóc w twojej pracy?
A jeżeli oczekiwania pracownika będą nierealistyczne?
Często jestem o to pytany, jednak moje doświadczenie wskazuje, że takie oczekiwania nie są zgłaszane. Ktoś, kto pierwszy raz słyszy o mojej metodzie, często pyta: A co jeżeli pracownik powie, że chce mieć dwa razy większą pensję i dwa razy mniej pracy? Na takie pytanie odpowiadam, że wtedy możemy się razem zastanowić, jak to zrobić i czy jest to możliwe. Można też zapytać, dlaczego ktoś chce mieć dwa razy mniej pracy? Bo może dlatego, że po czterech godzinach boli go głowa? Jeżeli tak, to zastanówmy się wspólnie skąd ten ból. Może oświetlenie jest złe, hałas za duży, albo wibracja. A może praca jest wykonywana w zbyt dużym stresie? Oczywiście, jeśli przełożony dysponuje premiami, to rozmowa będzie utrudniona. Dlatego za moich czasów u mnie nie było premii. Jestem przeciwny wynagrodzeniu premiowemu.
Nie stosuje Pan żadnej formy marchewki? Zero nagród?
Żadnej. Jednak nie każda nagroda jest toksyczną marchewką. Jest wiele nietoksycznych niedemotywujących rodzajów nagród.
Nietoksyczne, czyli jakie?
Na przykład wyrazy uznania. One są bardzo każdemu potrzebne, ale trzeba też pamiętać, że nie powinny przerodzić się w pochwały. Pochwała to ocena człowieka, a uznanie — ocena tego, co zrobił. My ludzie, nie lubimy być oceniani, nawet dobrze. Wyobraźmy sobie minę naszego szefa, gdy powiemy mu, że „jesteśmy z niego zadowoleni, bo widzimy, że ładnie się rozwija”. Pewnie się obrazi. Nie oceniajmy więc też podwładnych, ale ich dzieło. Przełożeni, którzy chwalą podwładnych, robią to, by się sami lepiej poczuć. A chwaleni czują się gorzej. Chwalenie jest zawsze z góry na dół.
Czy są jeszcze poza uznaniem inne nagrody, które nie są toksyczne?
Ambitniejsze zadanie. Jeżeli zespół dobrze wykona zadanie, a my w nagrodę dajemy mu zadanie trudniejsze, przekonani, że sobie poradzą, a nawet, że nikt nie zrobi tego równie dobrze, jak oni, to jest to wyraz uznania. Ale jest jeden warunek. Zespół musi lubić i cenić swoją pracę!
Jeśli powiemy nauczycielowi, że nikt tak dobrze jak on nie przygotuje akademii na koniec roku, to z dużym prawdopodobieństwem zostanie to odebrane jako manipulacja, jako obciążenie nowym zadaniem, którego nikt nie chce się podjąć.
Zostanie tak uznane, gdy rzeczywiście będzie manipulacją, a w szczególności, gdy nauczyciel nie lubi tego zajęcia lub gdy musi to zrobić pod czyjś gust, którego nie akceptuje. W książce “Zdarza się” Jarka Szulskiego, nauczyciel i cała klasa organizują akademię na koniec roku. Zaangażowani są w to wszyscy i robią to z pasją. Zmierzenie się z oporami z zewnątrz było dla nich dodatkową motywacją.
Do jakiej szkoły chciałby Pan chodzić, gdyby się Pan zamienił w sześcioletniego chłopca?
Czasem mi się śni, że jestem w szkole. W tym śnie jestem nadal profesorem, ale postanowiłem sprawdzić jak dam sobie radę w szkole. To jest zawsze bardzo nieprzyjemny sen. Mam poczucie, że z rosyjskiego nie odrobiłem żadnej lekcji, z fizyką też coś nie za bardzo i obawiam się, co to będzie na koniec roku. Aż wreszcie mówię sobie w tym śnie: Po co ja się tak męczę, przecież jestem profesorem. Dajmy sobie spokój z tym sprawdzaniem. Wracając do pytania, ja bym chciał chodzić do takiej szkoły, w której robi się projekty, która stwarza wyzwania, która zachęca do pracy w zespole, gdzie w pierwszej klasie, tak jak w Montessori jest lekcja fizyki. Oczywiście, to jest fizyka wyłącznie doświadczalna, ale dzieci wiele się dowiadują. Chciałbym chodzić do takiej szkoły, gdzie jest dużo inspiracji, współpracy i gdzie rozmawia się z nauczycielem po partnersku.
Gdyby Pan, Panie profesorze miał nagle stać się nauczycielem, albo pełnić w szkole jakąś funkcję administracyjną, to jakiego by Pan chciał mieć szefa?
Szefa, który mnie pyta, co mi jest potrzebne do rozwoju, co mi jest potrzebne do zrealizowania moich zadań, i który mówi, co jemu jest potrzebne z mojej strony. Szefa, który rozumie, że to motywacja wewnętrzna jest najważniejsza, który nie porównuje ludzi między sobą, tylko każdego wspiera i który zna się na tym, co robi.
Co jest według Pana najważniejsze obecnie dla polskiej szkoły?
Myślę, że najważniejsze jest uczenie pracy zespołowej, partnerstwa i zaufania. Ważne też, by z zaufania, partnerstwa i współpracy nie zrobić nowomowy. Jeżeli się przychodzi do zespołu, do uczniów czy do pracowników i mówi: Od jutra jesteśmy partnerami, współpracujemy i mamy do siebie zaufanie, to nic z tego nie będzie. Pomyślą, że szefowi znowu odbiło, ale z pewnością mu przejdzie. Mam takie powiedzenie: Jeżeli chcesz zdobyć zaufanie, nie mów o nim, tylko je okazuj, jeżeli chcesz zdobyć partnerstwo — zachowuj się w sposób partnerski. Wiadomo też, że im wyższa klasa w szkole i rok na uczelni, tym pozyskiwana wiedza starcza w życiu na krócej. Uczmy więc szybkiego zdobywania nowej wiedzy, bo to właśnie każdy z naszych wychowanków będzie musiał robić przez całe życie. Jak mawia mój partner od uczenia przedsiębiorców Jacek Jakubowski: twórzmy przestrzeń, w której ludzie „się uczą”, a nie „są uczeni”. W szkole, na uczelni i w pracy — przez całe życie.
Nazwa firmy: Andrzej Blikle Doradca
Nr telefonu: +48 607 456 918
e-adres: andrzej.blikle@moznainaczej.com.pl
NIP 525 12 84 084