Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

W służbie królowej nauk

Wywiad ukazał się jako rozdział książki „Ludzie, pasje, wartości — Rozmowy o dokonywaniu wyborów”
Wydawnictwo Mobe Polska, 2014
Rozmawiała Beata Narewska

Moja zawodowa ścieżka mogła być zupełnie jasna i prosta. Tak można by myśleć, patrząc na historię prowadzonej przez mojego ojca cukierni. Mało kto wie jednak, że kierowanie własnym biznesem to nie lada wyzwanie, szczególnie w czasach PRL-u. Ojciec praktycznie nie jeździł na urlopy. Bał się oddalać od firmy na dłużej niż dwa dni, a kiedy w domu dzwonił telefon, podrywał się myśląc, że zdarzyło się coś złego. Był nawet kilkakrotnie aresztowany, na przykład za kupienie do produkcji dziesięciu jajek, które były przecież przeznaczone dla ludności. Najgorsze jednak były kontrole: przeprowadzane raz w roku trwały dwanaście godzin i więcej. Czasami nawet kilka dni. Urzędnicy skarbowi wchodzili wszystkimi drzwiami naraz, wyrywali kable telefoniczne ze ściany, kosz na śmieci wysypywali na biurko i składali papiery. Kontrolerzy się zmieniali, a ojciec był ciągle ten sam. Skończyło się to dla niego stanem przedzawałowym. Pewnego dnia powiedział mi: „Słuchaj, jeżeli czasy się zmienią, to będziesz miał firmę, którą poprowadzisz, ale musisz mieć zawód, który Cię uniezależni. Cukierni może z dnia na dzień nie być, włącznie z przepadnięciem całego majątku”. I ja byłem na to przygotowany. Miałem swoją pasję. Wiedziałem, kim chcę zostać w przyszłości.

Czar elektroniki

Moim konikiem była elektronika. Ta fascynacja pojawiła się jeszcze w szkole podstawowej. Nawet dokładnie pamiętam ten moment. Pewnego dnia zepsuło nam się radio, więc przyszedł pan, który miał je zreperować. Położył urządzenie na boku, odkręcił z tyłu płytkę, pod którą ukazały się „wnętrzności” urządzenia. To było dla mnie jak czary: pan coś zalutował, włożył dwa oporniki i radio zaczęło grać. To zdarzenie było dla mnie pierwszym impulsem. Później dołączyło do tego zamiłowanie do matematyki, które skądinąd przyszło dość późno, bo dopiero w klasie maturalnej. O mojej matematycznej pasji zadecydował fenomenalny nauczyciel Jan Kozicki. Spod jego ręki wyszło kilku profesorów tej dziedziny. Był absolutnym geniuszem i człowiekiem z niezwykłą przeszłością. Uwielbialiśmy jego lekcje, więc w klasie panowała absolutna cisza. Dzięki niemu wielu moich kolegów poszło na matematykę.

Królowa nauk

Po liceum postanowiłem zdawać na łączność, jak wtedy nazywało się elektronikę. Najciekawsze jednak, że na egzaminach źle poszła mi właśnie matematyka. Koniec końców przyjęto mnie na wydział komunikacji z obietnicą, że jeśli na semestr będę miał dobre stopnie, to zostanę w przyszłym roku przeniesiony na moją wymarzoną łączność. Po pierwszym półroczu miałem piątki i z matematyki i z fizyki, a na dodatek asystent, który mnie egzaminował zaczął mnie namawiać na studiowanie „królowej nauk”. Mówił, że mam niesamowite zdolności. A mi się wydawało, że ciągle wiem za mało, że gdzie mi do studentów matematyki.

Z dobrymi ocenami na pierwszy semestr myślałem, że przeniesienie na łączność mam w kieszeni. Wziąłem półroczny urlop dziekański, po uszy miałem już nauki o drogach i mostach. Poszedłem na kurs esperanto, a jednocześnie w antykwariacie na rogu Mokotowskiej i Koszykowej kupiłem sobie książkę po niemiecku, i do tego pisaną Gotykiem, „Geometria analityczna n-wymiarowa”. Na politechnice miałem tylko trójwymiarową, a tutaj pojawiło się dowolne „n”. Zafascynowało mnie to do tego stopnia, że znając język tylko na poziomie szkoły średniej, wziąłem słownik i zacząłem strona po stronie tłumaczyć. To była dla mnie niezwykła przygoda!

Tymczasem przyszedł wrzesień i miałem zacząć studia na Wydziale Łączności. Niestety w międzyczasie zmienił się dziekan, a nowy powiedział mi, pamiętam jego słowa do dziś: „Politechnika jest od tego, żeby się uczyć, a nie przenosić. Możemy przyjąć pana na pierwszy rok na Komunikację”. Marzenia rozsypały się w drobny mak. Szczęśliwie dowiedziałem się od kolegi, że na Wydziale Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego ogłoszono drugi nabór. Matematyka, która była kierunkiem deficytowym, miała niedostateczną liczbę studentów. Poszedłem więc na egzamin wstępny, ale niestety okazało się, że… odbył się poprzedniego dnia. Pomyślałem sobie, trudno, trzeba zagrać va banque. Udałem się do dziekana do spraw młodzieżowych: pokazałem mu indeks z politechniki z moimi piątkami z matematyki i z fizyki, pokazałem książkę Bieberbacha, którą tłumaczyłem. Powiedziałem, że nie zdążyłem na ten egzamin, a bardzo chciałbym studiować matematykę. Zapytał mnie, czy wiem co to są funkcje ciągłe, na co odpowiedziałem jakieś straszne głupstwo. Niezrażony tym stwierdził, że rzeczywiście, tego mnie na politechnice nie uczyli i wpisał na listę studentów. Tak zostałem matematykiem.

Inżynier vs matematyk

Pięć lat studiów było dla mnie fenomenalne, czysta i wielka radość. Matematyka zawsze była moją wielką pasją, ale uważałem, że pójście na ten kierunek to dla mnie za wysokie progi. Dlatego tak kurczowo trzymałem się tej łączności, na której też miałem mieć dużo z tej dziedziny. Dodatkowo ciągle w tyle głowy miałem słowa ojca, że muszę mieć jakiś zawód. A po takich studiach — jak uważali moi rodzice — mogłem zostać "tylko" nauczycielem. Tata był zrozpaczony. Dlatego na piątym roku (byłem już wtedy asystentem i prowadziłem zajęcia na pierwszym roku) wróciłem na politechnikę. Przyjęto mnie na moją wymarzoną Łączność, od razu na trzeci rok. Jednak to była kompletna pomyłka, wróciłem do kultury koszarowej: zajęcia trwały sześć dni w tygodniu, codziennie po dwa kolokwia, na których bezsensownie trzeba było pamiętać wszystkie wzory.

Czarę goryczy przelała pewna sytuacja. Po jednym z kolokwiów, z którego dostałem dwóję podszedłem do wykładowcy, żeby zapytać skąd taka ocena, skoro miałem dobry wynik. On był magistrem inżynierem, ja już wtedy magistrem matematykiem, choć nie mogłem mu się do tego przyznać. Powiedział mi, że mam za krótkie wyliczenie, więc z pewnością od kogoś ściągnąłem. Kiedy wytłumaczyłem mu jakim sposobem doszedłem do tego wyniku, postanowił postawić mi tróję, za to, że policzyłem to strasznie skomplikowaną metodą. Tego już było dla mnie za wiele. Zwłaszcza, że wiele osób z mojego otoczenia dziwiło się, dlaczego postanowiłem zacząć drugi fakultet, namawiali mnie na zrobienie doktoratu. Mniej więcej wtedy otwierano kierunek informatyka matematyczna i, po namowach, z tą właśnie dziedziną postanowiłem związać swoją karierę naukową. Poszedłem na studia doktoranckie do Instytutu Matematyki PAN i tak to się zaczęło.

Renoma przede wszystkim

W czasie szkolnym moimi największymi autorytetami byli rodzice. Ojciec był wzorem w dziedzinie dyscypliny życia. Był niezwykle obowiązkowy, wstawał zawsze o czwartej rano, o piątej trzydzieści otwierał firmę, jadł śniadanie. Codziennie też uprawiał sport: albo jeździł na łyżwach, albo konno, albo wiosłował. Ogromnie podziwiałem jego samodyscyplinę, obowiązkowość i zdroworozsądkowe myślenie. Zawsze też powtarzał, że nie można dla zysku poświęcić renomy, czyli godności, dobrej opinii, życiowej uczciwości. Ta myśl jest mi bliska do dziś.

Mama z kolei była autorytetem w zakresie sztuki i nauki. Odrabiała ze mną lekcje i zawsze bardzo mi pomagała. Z wykształcenia była plastyczką, skończyła szkołę malarstwa i architektury. Uczyła mnie tego, co jest ładne, a co brzydkie. Była dla mnie w tym względzie wielkim autorytetem. Pamiętam też, że w dzieciństwie była autorką powieści w odcinkach. Tworzyła ją dla mnie, nie spisując jej, tylko opowiadając. Przez parę dobrych lat, kilka razy w tygodniu wymyślała kolejny odcinek, a każdy potrafił trwać nawet półtorej godziny. To było niesamowite, byłem w stanie wszystko oddać za kolejne jej opowiadanie. Absolutnie wszystko.

Później niewątpliwym autorytetem był dla mnie profesor matematyki z klasy maturalnej, o którym już mówiłem. Miałem też takiego starszego kolegę z podwórka. Mieszkaliśmy wtedy na Ochocie. Przyjaźń z nim to jedno z najszczęśliwszych wydarzeń w moim życiu. Był uporządkowany, rozsądny, ogromną wartością była dla niego rodzina, miał kodeks honorowy. Ta znajomość wywarła na mnie duży wpływ.

W moim domu panowała wyraźna kindersztuba. Mój ojciec był niezwykle kochający i rozpieszczający, ale przy tym bardzo surowy. Z jednej strony, kiedy przychodziłem pognębiony potrafił mnie pocieszyć, z drugiej jego słowo miało moc nie do podważania. W zasadzie nie było możliwe, żebym mógł mu czegoś odmówić czy go nie posłuchać: jeżeli coś powiedział, to było poza wszelką dyskusją.  Z kolei z mamą mogłem porozmawiać i przekonać ją do pewnych rzeczy. Czasami to była też droga dotarcia do taty. Miałem oczywiście swoje obowiązki w domu, musiałem na przykład froterować podłogę. Byłem też odpowiedzialny za porządek w swoim pokoju, co nie było łatwym zadaniem, bo zawsze coś majsterkowałem i miałem szafę pełną rupieci: śrub, narzędzi. Ciągle coś ciąłem i piłowałem, wylewałem nawet żołnierzyki z ołowiu, czego zresztą nauczył mnie kolega z podwórka.

Król parkietu

W szkole miałem wielu przyjaciół. Bardzo dobrze wspominam zabawy organizowane w „Rejtanie”. Ponieważ chodziłem do liceum męskiego, zapraszało się szkoły żeńskie: nie można było jednak przychodzić ze swoimi sympatiami. Pamiętam, że moje liceum zorganizowało kurs tańca. Patefon grał walca, foxtrota czy slow-foxa i uczyliśmy się kroków. Zabawy organizowane były na sali gimnastycznej: panny siedziały na krzesłach, a chłopcy stali pod ścianą. Wszyscy bali się zatańczyć, pamiętam jak mi rzepki w kolanach latały z emocji. Najtrudniejszy był pierwszy taniec, po nim mogłem już nie schodzić z parkietu. Byłem jednym z tych, którzy zaczynali. Bardzo lubiłem tańczyć.

Porażki przekute w sukces

Zdałem sobie sprawę, że wszystkie moje najszczęśliwsze wybory były wynikiem tego, że coś mi się w życiu nie udało. Nie dostałem się na łączność, dzięki temu zostałem matematykiem. Potem nie udało mi się drugie podejście na politechnikę i to sprawiło, że wziąłem się za studia doktoranckie. Przełożyło się to na znacznie atrakcyjniejszy zawód w PRL-u: byłem informatykiem matematycznym i w zasadzie do badań wystarczyła mi kartka papieru. Gdybym został elektronikiem, byłbym skazany na radziecką technologię, a wtedy wyjazd na Zachód wiązałaby się z nauką wszystkiego od nowa. Jako informatyk matematyczny mogłem stosunkowo wcześnie zacząć wykładać za granicą. Wszystkie moje wybory zaczynały się od tego, że coś mi się nie udawało i musiałem pójść inną drogą, co okazywało się… znakomitą decyzją.

Co jest dla mnie sukcesem? Każdy kolejny stopień: magister, doktor, doktor habilitowany, profesor. Miałem też parę pomysłów naukowych, które się spodobały. To są takie momenty, że człowiek czuje, że czegoś dokonał. Po habilitacji zacząłem wyjeżdżać uczyć do Danii i Szwecji, to było jeszcze przed stanem wojennym i pamiętam, że dumnie nosiłem znaczek Solidarności.

Udało mi się zdobyć kilka dobrze płatnych kontraktów na prestiżowych uniwersytetach. Dlatego to był dla mnie sukces podwójny: z jednej strony poczucie spełnienia naukowego, docenienia przez kolegów ze świata, a z drugiej przekładało się to na sferę finansową. Mogłem też udowodnić ojcu, że ten zawód jest coś wart. Dodatkową satysfakcją był dla mnie fakt, że wszystkie kontrakty załatwiałem sam. Akademia wysyłała mnie tylko na głodowe stypendia, więc musiałem wziąć sprawy we własne ręce. Czasami ludzie pytają, jak udało mi się tyle osiągnąć. Odpowiedź jest bardzo prosta: kiedy pracuje się przez dwadzieścia lat po siedemdziesiąt godzin tygodniowo, to reszta przychodzi sama. Wytrwała praca jest najpewniejszą drogą do sukcesu.

Wybrane wywiady